— Czy coś się stało?
Odwrócił się gwałtownie z taką miną, że odruchowo cofnęła się o krok. Wyglądał teraz jak rzezimieszek z jej najgorszych koszmarów.
— Muszę uderzyć w dzwon — powtórzył bezbarwnym tonem. — Już pora na nieszpór.
Nie. Tylko nie to.
— Jest środek dnia — przemówiła najłagodniej jak potrafiła. — Do nieszporu mamy jeszcze mnóstwo czasu.
Jest po prostu zmęczony, myślała intensywnie. Tak zmęczony, że wszystko mu się pomyliło. Ponownie ujęła go delikatnie za ramię.
— Chodź, ojcze. Musimy zaraz wyruszyć, jeśli chcemy przed zmrokiem wyjść z lasu.
— Spóźniłem się — wymamrotał, jakby nie dotarło do niego nic z tego, co mówiła. — Lady Imeyne będzie niezadowolona. Trzeba zadzwonić na nieszpór.
Nie. Nie, nie, nie.
— Ja to zrobię, ojcze. — Zagrodziła mu drogę do dzwonnicy.
— Ty idź do domu odpocząć.
— Nie widzisz, że się ściemnia? — zapytał podniesionym głosem. Otworzył usta, jakby chciał na nią krzyknąć, zachwiał się, po czym zwymiotował na jej kaftan ogromną ilością krwi wymieszanej z treścią żołądkową i śluzem.
Nie! Nie, nie NIEEEEEE!!!
Wciąż chwiejąc się na nogach, spoglądał ze zdumieniem na zabrudzony kaftan i krwawą plamę na śniegu. Grymas gniewu i wściekłości zniknął bez śladu z jego twarzy.
— Musisz się położyć, ojcze — wykrztusiła, zdając sobie doskonale sprawę, że ojciec Roche najprawdopodobniej nie zdoła dojść o własnych siłach nawet do dworu.
— Czy… Czy ja jestem chory? — zapytał cichym głosem.
— Nie — odparła. — Jesteś tylko bardzo zmęczony. Musisz odpocząć.
Zaprowadziła go do kościoła. W progu potknął się i niewiele brakowało, by runął jak długi. Jeśli się przewróci, nie zdołam go podnieść, uświadomiła sobie z przerażeniem. W ostatniej chwili chwyciła go pod ramię, wprowadziła do wnętrza i posadziła przy ścianie.
Oparł głowę o kamienie, po czym zamknął oczy.
— Rzeczywiście jestem znużony — wyszeptał. — Chyba trochę się zdrzemnę.
— Tak, tak. Śpij, ojcze.
Pobiegła do dworu po futra i poduszkę, żeby umościć mu posłanie. Kiedy, zadyszana i spocona, wpadła do kościoła, jego już tam nie było.
— Ojcze Roche! — zawołała, wytężając wzrok, by dojrzeć coś w ciemnym wnętrzu. — Ojcze Roche, gdzie jesteś?
Nie odpowiedział, więc ponownie wybiegła na zewnątrz. Nie było go w dzwonnicy ani na cmentarzu, a w tak krótkim czasie z pewnością nie zdołałby dotrzeć do domu. Wróciła do kościoła i powoli ruszyła w kierunku ołtarza, rozglądając się uważnie na boki. Wreszcie go dostrzegła; klęczał na kamiennej posadzce przed figurą świętej Katarzyny.
— Musisz się położyć, ojcze — powiedziała łagodnym tonem, rozkładając futra.
Uczynił to bez sprzeciwu, ona zaś podłożyła mu poduszkę pod głowę.
— To zaraza, prawda? — zapytał, wpatrując się jej w oczy.
— Nie. — Przykryła go starannie. — Po prostu jesteś zmęczony, i to wszystko. Spróbuj zasnąć.
Bez słowa odwrócił się na bok, ale zaledwie kilka minut później odrzucił przykrycie i usiadł na posłaniu z okrutnym grymasem na twarzy.
— Trzeba zadzwonić na nieszpór! — oświadczył gniewnym tonem.
Kivrin musiała użyć całej swojej siły, żeby go powstrzymać. Kiedy wreszcie uspokoił się i zasnął, oddarła dwa pasy płótna z dołu koszuli i przywiązała mu ręce do tęczy.
— Nie zabijaj go — mamrotała pod nosem, nie zdając sobie z tego sprawy. — Nie rób mu tego. Proszę, zostaw go w spokoju!
Niespodziewanie otworzył oczy.
— Pan nie może pozostać głuchy na tak żarliwe modlitwy — powiedział, a następnie zapadł w głębszy, spokojniejszy sen.
Wyszła na palcach, żeby go nie obudzić, rozjuczyła osła, odwiązała go, po czym przeniosła worki z zapasami oraz latarnię do kościoła. Ojciec Roche wciąż spał jak zabity, więc pobiegła jeszcze do studni i przyniosła wiadro wody.
Leżał w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawiła, przypuszczała więc, że jeszcze śpi, ale kiedy otarła mu czoło szmatką umoczoną w zimnej wodzie, powiedział nie otwierając oczu:
— Bałem się, że odeszliście.
Wytarła zaschniętą krew w kąciku ust.
— Bez ciebie na pewno nie wyruszyłabym do Szkocji, ojcze.
— Nie do Szkocji. Do nieba.
Zjadła nieco sera, zagryzła chlebem, po czym spróbowała zasnąć, ale było jej za zimno. Kiedy ojciec Roche wzdychał przez sen, z jego ust wydobywały się kłęby pary.
Rozpaliła ognisko ze sztachet powyrywanych z pobliskiego płotu, ale prędko musiała je zgasić, ponieważ, mimo otwartych na oścież drzwi, wnętrze świątyni wypełniło się gryzącym dymem, ojciec Roche zaczął kasłać, a wreszcie znowu zwymiotował, tym razem samą krwią. Przedsięwzięła jeszcze dwie wyprawy do dworu, za każdym razem wracając z naręczem koców i futer, z których następnie umościła mu coś w rodzaju gniazda.
W nocy zaczął bardzo gorączkować. Miotał się gwałtownie na posłaniu, ściągał przykrycie, wykrzykiwał słowa, których w większości nie rozumiała, ale w pewnej chwili powiedział całkiem wyraźnie: „Odejdź, przeklinam cię!”, zaraz potem zaś: „Robi się ciemno”.
Zdjęła świece z ołtarza i tęczy, ustawiła je na podłodze u stóp świętej Katarzyny, a kiedy ojciec Roche ponownie zaczął uskarżać się na ciemności, zapaliła wszystkie i otuliła go futrami. Uspokoił się, ale na krótko.
Gorączka rosła w zastraszającym tempie. Pomimo przykrycia, ciałem kapłana wstrząsały gwałtowne dreszcze. Kivrin odniosła wrażenie, że jego skóra ciemnieje, że zaczęły pękać naczyńka krwionośne. Nie rób mu tego, powtarzała w myślach. Proszę.
Rankiem poczuł się lepiej. Okazało się także, że skóra wcale nie zmieniła koloru; po prostu Kivrin padła ofiarą złudzenia spowodowanego psychicznym napięciem oraz niewystarczającym oświetleniem. Temperatura chyba trochę opadła, ponieważ bez najmniejszych problemów przespał cały dzień aż do zmierzchu. Zanim się ściemniło, przyniosła kolejne wiadro wody.
Byli tacy, którzy nie wiadomo w jaki sposób wracali do zdrowia, innych zaś ocaliły żarliwe modlitwy. Nie wszyscy umarli. W przypadku dżumy płucnej śmiertelność wynosiła tylko dziewięćdziesiąt procent.
Kiedy wróciła z wypełnionym w trzech czwartych wiadrem, już nie spał. Leżał z otwartymi oczami w smudze przyćmionego światła sączącego się przez jedno z zachodnich witrażowych okien. Uklękła przy nim, delikatnie uniosła mu głowę i przytknęła do ust kubek z wodą.
— To sina choroba, prawda? — zapytał, kiedy zaspokoił pragnienie.
— Nie obawiaj się, ojcze. Nie umrzesz.
Dziewięćdziesiąt procent, powtarzała w myślach. Dziewięćdziesiąt procent.
— Musicie wysłuchać mojej spowiedzi.
Nie. To niemożliwe. On nie może umrzeć. Przecież wtedy zostałaby zupełnie sama.
Nie była w stanie wykrztusić ani słowa, więc tylko pokręciła głową.
— Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem… — zaczął po łacinie.
Nie zgrzeszył. On na pewno nie. Opiekował się chorymi, towarzyszył umierającym w ich ostatnich chwilach, grzebał zmarłych. To Bóg powinien prosić go o wybaczenie.
— …myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Rozzłościłem się na lady Imeyne. Krzyczałem na Maisry. — Przełknął z wysiłkiem ślinę. — Miałem grzeszne myśli o Twojej służebnicy.
Grzeszne myśli.
— Pokornie proszę Cię o wybaczenie, Boże, ciebie zaś, ojcze, o rozgrzeszenie i pokutę.