Kivrin przykryła go płaszczem.
— Już wróciłam, ojcze — powiedziała i delikatnie dotknęła jego ramienia, nic jednak nie wskazywało na to, że ją usłyszał.
Wyjęła świecę z latarni, po czym zapaliła pozostałe — były już tylko trzy, a i to wypalone do połowy — oraz kaganki, a także dużą, grubą świecę stojącą przed samym posągiem, po czym ustawiła wszystkie przy stopach ojca Roche’a.
— Teraz zdejmę ci spodnie, ojcze — powiedziała łagodnie, odsuwając na bok przykrycie. — Muszę przeciąć dymienicę.
Rozwiązała sznurek. Kapłan nawet się nie skrzywił, ale z jego rozchylonych ust wydobył się cichy jęk.
Pociągnęła za nogawki, potem jeszcze raz, mocniej, lecz bez rezultatu.
— Będę musiała je rozciąć — powiedziała, biorąc do ręki nóż i przysuwając butelkę z winem. — Nie obawiaj się, na pewno cię nie skaleczę.
Powąchała butelkę, po czym na próbę pociągnęła łyk wina. Oczy natychmiast zaszły jej łzami, zakrztusiła się i przez dłuższą chwilę próbowała złapać oddech. Wino było stare i bardzo mocne. To dobrze. Polała ostrze noża, wytarła je o nogawkę, polała ponownie, ale niezbyt obficie, ponieważ musiała zachować trochę wina do odkażenia rany.
— Beata… — wyszeptał ojciec Roche. Sięgnął ręką do krocza.
— Wszystko będzie dobrze. — Ostrożnie rozcięła prawą nogawkę. — Wiem, że teraz bardzo cię boli, ale jak tylko przetnę dymienicę, od razu poczujesz się dużo lepiej. — Stary, wełniany materiał nie stawiał najmniejszego oporu, lecz pojawiły się inne problemy: Roche ścisnął nogi i podkulił kolana. — Wyprostuj nogi, ojcze. Muszę się tam dostać. Proszę, pomóż mi.
Nie mogła sobie poradzić, więc chwilowo zostawiła go w spokoju i rozcięła do końca obie nogawki, odsłaniając ogromny, całkiem czarny węzeł chłonny. Powinna zlikwidować go kilka dni temu.
— Ojcze, proszę! — Naparła całym ciężarem na jego nogi. — Przysięgam, że nie zrobię ci nic złego. Muszę dostać się do dymienicy i przeciąć ją, by uwolnić cię od choroby!
Nie zareagował — przypuszczalnie dlatego, że nie mógł. Była prawie pewna, że kapłan nie jest w stanie rozluźnić mięśni, tak samo jak pisarz nie potrafił zapanować nad potwornymi drgawkami, które wstrząsały jego ciałem. Nie powinna jednak czekać, aż spazm minie, bo zropiały węzeł chłonny mógł w każdej chwili pęknąć.
Uklękła przy jego podkurczonych nogach, pochyliła się, a następnie, ściskając nóż z całej siły, zaczęła delikatnie zbliżać go do nabrzmiałego guza, aż wreszcie czubek ostrza dotknął twardej, czarnej powierzchni.
Uderzenie było tak silne, że poleciała kilka metrów do tyłu i rozciągnęła się na wznak na kamiennej posadzce. Dopiero po chwili zorientowała się, co się stało; ojciec Roche, zapewne pod wpływem bólu, gwałtownie wyprostował nogi, trafiając ją w klatkę piersiową. Minęło sporo czasu, nim zdołała nabrać powietrza w płuca, ale kiedy spróbowała usiąść, poczuła potworny ból z prawej strony klatki piersiowej, i ponownie osunęła się na zimne kamienie.
Ojciec Roche wył jak torturowane zwierzę. Kivrin powoli, z wielkim trudem, zdołała przekręcić się na lewy bok, uniosła głowę i spojrzała na niego. Z kolanami podciągniętymi do piersi kołysał się do przodu i do tyłu, wydając nieludzkie, rozpaczliwe skowyty. Z miejsca, w którym leżała, nie mogła stwierdzić, co stało się z dymienicą.
Pomału, centymetr po centymetrze, dźwignęła się do pozycji siedzącej, odpoczęła trochę, następnie zaś, zaciskając zęby, zdołała uklęknąć. W pewnej chwili poczuła tak silne ukłucie bólu, że krzyknęła, ale jej głos nie zdołał przebić się przez nieludzkie wycie Roche’a. Nie ulegało wątpliwości, że złamał jej co najmniej jedno żebro. Splunęła na rękę, ale na szczęście w plwocinie nie było krwi.
Długo, bardzo długo nie zmieniała pozycji. Sparaliżował ją lęk przed bólem.
— Wybacz mi, ojcze — szepnęła, choć doskonale zdawała sobie sprawę, iż nie może jej usłyszeć. — Nie chciałam zrobić ci krzywdy.
Wreszcie, przyciskając prawą rękę do boku, popełzła ku niemu na kolanach, podpierając się lewą. Wysiłek sprawił, że zaczęła głębiej oddychać, każdy oddech zaś zdawał się wwiercać w jej płuca niczym świder.
— Już idę, ojcze…Już idę.
Tym razem chyba ją usłyszał, ponieważ podkulił nogi, więc musiała nadłożyć nieco drogi, by obejść go w bezpiecznej odległości. Jedna ze świec leżała na podłodze tuż przy jego boku; o dziwo, nie zgasła. Kivrin postawiła ją, a następnie delikatnie położyła mu rękę na ramieniu.
— Wszystko będzie dobrze — powiedziała. — Jestem przy tobie.
Przestał krzyczeć.
— Naprawdę bardzo mi przykro. Nie chciałam sprawić ci bólu. Zamierzałam tylko wypuścić ropę, by uwolnić cię od choroby.
Podciągnął kolana jeszcze bliżej do piersi. Kivrin wzięła świecę do ręki i przysunęła ją do jego nagich pośladków. Dymienica była taka sama jak poprzednio: czarna, ogromna i błyszcząca. Nie zdołała jej nawet zadrasnąć. Podniosła świecę wyżej, rozglądając się w poszukiwaniu noża. Potoczył się chyba po podłodze w kierunku grobowca. Poświeciła w tamtą stronę, w nadziei, że dostrzeże błysk ostrza, ale niczego nie zauważyła.
Powoli, najostrożniej jak mogła, zaczęła podnosić się na nogi. Była już prawie pewna, że jej się udało, ale nagle ból uderzył ją w bok z taką silą, że krzyknęła głośno i zgięła się w pół.
— Co się stało? — zapytał Roche. Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, a w kąciku jego ust pojawiła się kropla krwi. Nie wiedziała, czy to krwotok, czy tylko ugryzł się w język albo wewnętrzną powierzchnię policzka. — Zrobiłem coś złego?
— Nie — odparła, klękając przy nim. — Nie zrobiłeś nic złego, ojcze.
Otarła mu krew rękawem.
— Musicie… — Umilkł, ponieważ z ust pociekło mu jeszcze trochę krwi. Przełknął ją z wysiłkiem, po czym wyszeptał: — Musicie odmówić modlitwę za umierających.
— Nie trzeba — zapewniła go. — Nie umrzesz. — Ponownie otarła strużkę krwi spływającą mu z kącika ust. — Ale powinnam przeciąć ci dymienicę, zanim sama pęknie.
— Nie…
Chciał chyba dodać coś jeszcze (Nie róbcie tego? Nie odchodźcie? Nie zostawiajcie mnie samego?), ale nie zdołał, bo krew napłynęła mu do ust znacznie obfitszym strumieniem. Kivrin ostrożnie usiadła na piętach i położyła sobie jego głowę na kolanach.
— Requiem aeternam dona eis… — wyszeptał po dłuższym czasie. Coś zabulgotało mu w gardle, więc umilkł na chwilę, po czym dokończył: — …et lux perpetua…
Zakrztusił się, toteż uniosła mu nieco głowę i podłożyła pod nią zwinięty skraj szkarłatnego płaszcza. Był wilgotny, a kiedy spojrzała na rękę, przekonała się, że jest cała zbroczona krwią. Sięgnęła w bok, by wytrzeć ją o albę.
— Nie odchodźcie — poprosił.
— Nie odejdę — obiecała. — Jestem tu, przy tobie.
— Módlcie się za mnie.
Spróbował złożyć ręce na piersi, ale był na to zbyt słaby. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz wydobył się z nich jedynie niezrozumiały charkot.
— Requiem aeternam — wyszeptała Kivrin. — Requiem aeternam dona eis, Domine.
— Et lux… — wykrztusił.
Płomień stojącej najbliżej świecy zamigotał, zaskwierczał, po czym zgasł. Z trzech pozostałych dwie też już prawie zakończyły żywot; pełnym blaskiem płonęła tylko jedna, woskowa, którą lady Imeyne przeznaczyła na ołtarz, chociaż i tej zostało już niewiele życia.