Выбрать главу

— Et lux perpetua…

— Luceat eis. — Ponownie umilkł i spróbował zwilżyć spierzchnięte wargi. Opuchnięty język pokrywała warstwa ciemnego, wymieszanego z krwią śluzu. — Dies irae, dies ilia.

Zamknął oczy.

— Nie każ mu dłużej cierpieć — wyszeptała po angielsku. — Proszę. Nie znęcaj się nad nim.

— Beata… — wyszeptał, a potem dodał coś jeszcze.

— Co mówisz, ojcze? — zapytała, pochylając się nad nim.

— …w tych dniach ostatnich…

Mówił bardzo niewyraźnie, przypuszczalnie z powodu opuchniętego języka.

Pochyliła się jeszcze niżej.

— Obawiałem się, że Bóg zupełnie nas opuści.

Uczynił to, pomyślała. Wytarła mu brodę, szyję i odsłoniętą pierś. Właśnie to uczynił.

— Ale On, w Swojej wielkiej łaskawości, przysłał nam jedną ze Swoich Świętych.

Podniósł głowę, zakasłał, a potem z ust buchnęła mu krew, spływając po jego piersi i kolanach Kivrin. Rozpaczliwie usiłowała zrobić coś, żeby powstrzymać krwotok, ale mogła tylko podtrzymać mu głowę.

— A ja na nic się nie przydałam — wyszlochała, ocierając łzy rękawem.

— Dlaczego płaczecie? — zapytał z łagodnym zdziwieniem.

— Bo ty ocaliłeś mi życie, a ja nie potrafię odwdzięczyć ci się tym samym.

— Wszyscy ludzie muszą umrzeć i nikt, nawet sam Jezus Chrystus, nie jest w stanie zmienić ich losu.

— Wiem — szepnęła.

Usiłowała schwytać w dłoń łzy spływające jej po twarzy, ale one łatwo znalazły drogę między jej palcami i skapywały na pierś kapłana.

— Ocaliliście mnie — powiedział zaskakująco głośno i wyraźnie. — Przed strachem… — Znowu coś zabulgotało mu w gardle. — …i niewiarą.

Wytarła mokrą dłoń w kaftan, po czym wzięła go za rękę. Palce miał zupełnie zimne i sztywne.

— Uczyniliście mnie najszczęśliwszym z ludzi, będąc tutaj ze mną — dodał, a następnie zamknął oczy.

Kivrin przesunęła się nieco i oparła plecami o ścianę. Na zewnątrz zapadła już noc; przez wysokie witrażowe okna nie przedostawał się żaden, nawet najsłabszy promyk światła. Woskowa świeca lady Imeyne zaskwierczała głośno. Nagle ojciec Roche napiął mięśnie, jakby usiłował wyrwać rękę, ale ona zacisnęła mocniej palce.

Chwilę potem płomień świecy rozbłysł gwałtownie, po czym zgasł, pozostawiając ich w całkowitej ciemności.

ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO
(082808–083108)

Panie Dunworthy, chyba nie uda mi się wrócić do miejsca przeskoku. Co prawda ojciec Roche powiedział mi, jak tam dotrzeć, ale mam złamanych kilka żeber. Gdyby został choć jeden koń… Wątpię, czy zdołam utrzymać się bez siodła na grzbiecie osła.

Postaram się zrobić wszystko, żeby panna Montoya znalazła ten rejestrator. Proszę powiedzieć panu Latimerowi, że w roku 1348 obowiązywała jeszcze fleksja przymiotnikowa, a panu Gilchristowi, że statystyki nie kłamały.

(przerwa)

Nie chcę, żeby winił pan siebie za to, co się stało. Wiem, że gdyby tylko pan mógł, z pewnością zjawiłby się pan tutaj, by mnie zabrać, ale ja i tak bym została. Przecież ktoś musiał opiekować się Agnes. I Rosemundą. I ojcem Roche.

Gdybym tu nie przybyła, umieraliby zupełnie sami i nikt nie dowiedziałby się, jacy byli przerażeni, dzielni i niezastąpieni.

(przerwa)

To dziwne… Kiedy nie mogłam odszukać miejsca przeskoku i kiedy pojawiła się zaraza, wydawało mi się, że jest pan okropnie daleko i że już nigdy pana nie odnajdę. Teraz zdaję sobie sprawę, że był pan tu ze mną przez cały czas, że nic, ani Czarna Śmierć, ani siedemset lat, ani cokolwiek, co się przez ten czas wydarzyło, nie zdołało nas rozdzielić. Wiem, że pańska troska i dobre słowo towarzyszyły mi bez chwili przerwy.

34.

Colin! — wykrzyknął Dunworthy, chwytając chłopca za ramię. — Co ty wyprawiasz, na litość boską? Chłopiec bez trudu wyzwolił się z uchwytu.

— Musi pan mieć kogoś do pomocy!

— Ale przecież nie możesz ot, tak sobie, wbiegać do sieci! Gdyby Badri akurat ją otworzył, mógłbyś zginąć! — Ponownie złapał go za ramię i ruszył w kierunku konsolety. — Badri! Proszę natychmiast wstrzymać przeskok!

Nie było ani Badriego, ani konsolety. Dunworthy ze zdumieniem rozejrzał się dokoła, mrużąc oczy. Znajdowali się wśród przysypanych śniegiem drzew. Śnieg leżał też grubą warstwą na ziemi, w powietrzu zaś migotały kryształki zamarzniętej pary wodnej.

— Kto się panem zajmie, jeśli coś się panu stanie, albo jeśli znowu pan zachoruje? — Colin dopiero teraz oderwał wzrok od twarzy Dunworthy’ego, wybałuszył oczy, po czym wykrztusił: — Czy… Czy to już?

Dunworthy obmacywał kieszenie kubraka w poszukiwaniu okularów.

— Badri! — wykrzyknął. — Słyszy mnie pan? Proszę natychmiast otworzyć sieć!

Wreszcie znalazł okulary i wsadził je na nos, ale niewiele mu to dało, ponieważ szkła były zamarznięte. Ściągnął je i z furią zaczął ścierać grubą warstwę szronu.

— Badri!

— Gdzie właściwie jesteśmy? — zapytał Colin.

Dunworthy jako-tako doczyścił szkła, ponownie wsadził okulary na nos, po czym uważnie rozejrzał się dokoła. Drzewa były stare, niektóre nawet bardzo stare, obrośnięte zwojami bluszczu.

Nigdzie ani śladu Kivrin.

Podświadomie spodziewał się ją tu zastać, choć, naturalnie, zdawał sobie sprawę na jak kruchych podstawach opierają się jego nadzieje. Po cichu liczył na to, że kiedy tylko dziewczyna zorientuje się, iż trafiła w niewłaściwy czas, wróci na miejsce przeskoku i będzie czekać na ratunek. Niestety, wszystko wskazywało na to, że tak się nie stało.

W śniegu nie było widać żadnych śladów. Co prawda spadło go tyle, że mógł ukryć odciski sprzed kilku dni albo nawet sprzed kilkunastu godzin, ale z pewnością nie zdołałby przysypać kufrów oraz wozu. Na domiar złego, nigdzie w pobliżu nie było widać drogi łączącej Bath z Oxfordem.

— Nie mam pojęcia — przyznał.

— W każdym razie na pewno nie w Oxfordzie, bo nie pada — stwierdził Colin, po czym ruszył w kierunku kępy rosnących nie opodal wierzb.

Dunworthy spojrzał w górę, na blade, czyste niebo. Jeśli poślizg wyniósł tyle samo, co przy przeskoku Kivrin, powinno zbliżać się południe.

— Dokąd się wybierasz? — zapytał chłopca.

— Szukać drogi. Zdaje się, że powinniśmy wylądować w pobliżu jakiejś drogi, prawda?

Zniknął w plątaninie nagich gałęzi.

— Colin! — wrzasnął Dunworthy. — Wracaj natychmiast!

Podążył za chłopcem, ale zanim zdążył zrobić trzy kroki, zza kępy wierzb dobiegł triumfalny głos Colina:

— Znalazłem! Jest droga!

— Wracaj natychmiast, słyszysz?!

Gałęzie rozchyliły się i pojawiła się głowa chłopca.

— Chodź tutaj i nigdzie się nie ruszaj — powiedział Dunworthy nieco łagodniejszym tonem.

— Droga prowadzi na wzgórze — oznajmił Colin, wychodząc na polanę. — Moglibyśmy tam wejść i przynajmniej rozejrzeć się po okolicy.

Naturalnie był już cały przysypany śniegiem, ubranie zaś miał prawie przemoczone. Sądząc po jego minie, spodziewał się najgorszego.