Выбрать главу

— Odeśle mnie pan z powrotem? — zapytał ponuro.

— Nie mam wyboru — odparł Dunworthy, chociaż w głębi duszy wcale nie był tego taki pewien. Badri otworzy sieć najwcześniej za dwie godziny, ale co potem? Dwie godziny to mnóstwo czasu. Byłoby głupotą zmarnować je czekając bezczynnie w środku lasu, a przecież nie mógł zostawić tu chłopca samego. — Odpowiadam za ciebie.

— A ja za pana! — oświadczył Colin z buńczuczną miną. — Babcia Mary kazała mi się panem opiekować. Co będzie, jeśli znowu źle się pan poczuje?

— Nic nie rozumiesz. Czarna Śmierć…

— Proszę się nie obawiać, nic mi nie będzie. Słowo honoru. Dostałem wszystko, co trzeba. Koleżanka Williama dawała mi te same zastrzyki, co panu. Teraz nie może mnie pan odesłać, bo sieć jest zamknięta, a przecież nie będziemy stali tu przez dwie godziny, bo obaj dorobimy się zapalenia płuc. Jeśli natychmiast zaczniemy poszukiwania, kto wie, czy przez ten czas nie znajdziemy Kivrin.

Miał rację: nie mogli tutaj zostać. Chłód już zaczął przenikać przez wiktoriański płaszcz Dunworthy’ego, kubrak Colina natomiast stanowił chyba jeszcze słabszą ochronę przed mrozem niż jego stara kurtka.

— W porządku — zadecydował. — Wejdziemy na szczyt wzgórza, ale najpierw oznakujemy tę polanę, żebyśmy potem mogli ją odszukać. Pamiętaj, że nie wolno ci nigdzie ganiać, tak jak przed chwilą. Przez cały czas muszę cię mieć na oku. Tylko tego jeszcze brakowało, żebyś i ty gdzieś się zgubił.

— Spokojna głowa, na pewno się nie zgubię. — Z triumfalnym uśmiechem wyjął z kieszeni niewielki prostokątny przedmiot. — Zabrałem ze sobą lokalizator. Wskaże nam drogę nawet w zupełnych ciemnościach.

Pomógł Dunworthy’emu przedrzeć się przez kępę wierzb i chwilę potem stali już na drodze. „Droga” było to określenie zdecydowanie na wyrost; szli wąską ścieżką, przysypaną śniegiem i od dawna przez nikogo nie używaną, jeśli nie liczyć psa (a może wilka), lisów, wiewiórek oraz jeszcze jakichś stworzeń, które pozostawiły po sobie wyraźne tropy na śniegu. Colin posłusznie wlókł się obok Dunworthy’ego mniej więcej do połowy wzniesienia, ale wreszcie nie wytrzymał i pobiegł naprzód.

Dunworthy spróbował przyspieszyć kroku, lecz natychmiast wrócił do poprzedniego tempa, ponieważ poczuł, jak na żebrach zaczyna mu się zaciskać żelazna obręcz. Wyszli z lasu już kilka minut temu; przenikliwy wiatr, którego nie czuli między drzewami, sprawiał, że z każdą chwilą robiło się coraz zimniej.

— Widzę jakąś wieś! — zawołał Colin ze szczytu wzniesienia.

Dunworthy dotarł do chłopca i zatrzymał się przy nim, dysząc ciężko. Wiatr wiał tu z jeszcze większą siłą, szarpał płaszczem i bez trudu wciskał się pod ubranie. Na bladym, bezchmurnym do tej pory niebie, pojawiły się rozwleczone szare obłoki. Daleko na południu słup dymu wznosił się pionowo w górę, by potem, porwany wiatrem, skręcić nagle na wschód.

Colin wyciągnął rękę.

— Widzi pan?

Przed nimi rozciągała się pofalowana równina, przykryta śniegiem tak białym, że oczy łzawiły, kiedy się na niego patrzyło. Nagie drzewa oraz drogi wyróżniały się jako ciemne plamy i kreski niczym znaki na mapie. Najszersza kreska, czyli droga z Bath do Oxfordu, przecinała równinę niemal na dwie równe części; hen, daleko, widać było nawet sam Oxford, a raczej delikatny, jakby wykonany twardym ołówkiem, zarys jego murów i wież. Najbardziej rzucała się w oczy charakterystyczna sylwetka Wieży św. Michała.

— Nie wygląda na to, żeby tam grasowała Czarna Śmierć — zauważył Colin.

Miał rację. Widok był sielankowy, nieziemsko piękny, wręcz bajkowy. Trudno było sobie wyobrazić to cudowne miasto ogarnięte zarazą, wąskie uliczki pełne trupów, zamknięte college, wszechobecny smród rozkładu. Jeszcze trudniej było sobie wyobrazić Kivrin, odciętą od świata w jednej z okolicznych wsi.

— Widzi pan? — zapytał ponownie Colin, wskazując na południe. — Tam, za tymi drzewami.

Wytężywszy wzrok, Dunworthy zdołał dostrzec ciemniejszy kształt prześwitujący między gałęziami drzew — coś jakby kościelna wieża albo stromy dach szlacheckiego dworu.

— Nawet jest coś w rodzaju drogi — zauważył chłopiec.

Istotnie, w kierunku kępy drzew prowadziła szara wąska kreska. Dunworthy wyjął z kieszeni mapkę naszkicowaną przez Montoyę, ale na jej podstawie nie sposób było stwierdzić, co to zawieś. Nie wiedzieli przecież jak daleko znajdują się od planowanego miejsca przeskoku. Jeśli wylądowali na południe od niego, wieś leżała zbyt daleko na wschód, aby to mogła być Skendgate, ale z kolei tam, gdzie, jego zdaniem, powinno znajdować się jakieś osiedle, rozciągała się przykryta śniegiem, pofalowana równina.

— Więc jak? — zapytał chłopiec ze zniecierpliwieniem. — Idziemy tam, czy nie?

Nie mieli wielkiego wyboru, bowiem była to jedyna osada w zasięgu wzroku, a w dodatku odległość nie przekraczała chyba kilometra. Nawet jeśli okaże się, że to nie Skendgate, to może przynajmniej zdołają ustalić swoje położenie.

— Idziemy, ale musisz trzymać się blisko mnie i z nikim nie rozmawiać, rozumiesz?

Colin skinął głową, choć Dunworthy mógłby przysiąc, że chłopiec nie usłyszał ani słowa.

— Zdaje się, że droga powinna być tam…

Popędził wielkimi susami w dół zbocza.

Dunworthy podążył, starając się dotrzymać kroku, za nim, usiłując nie myśleć o tym, ile wsi jest w okolicy, ile czasu może im zająć zbadanie choćby tylko kilku z nich, jak mało tego czasu im zostało ani jak bardzo jest zmęczony po przejściu zaledwie kilkuset metrów.

— W jaki sposób przekonałeś Williama, żeby zapisał ci streptomycynę i gammaglobulinę? — zapytał chłopca, kiedy wreszcie udało mu się go dogonić.

— Potrzebował kodu babci Mary, a ja znałem go, bo był w zestawie pierwszej pomocy, który zostawiła w torbie z zakupami.

— Więc dokonałeś transakcji wymiennej: kod za kurację uodparniającą?

— Zgadza się. Oprócz tego zagroziłem mu, że opowiem jego matce o tych wszystkich dziewczynach.

Ponownie pognał naprzód.

Rzekoma droga okazała się ogrodzeniem z płaskich kamieni. Dunworthy nie chciał nawet słyszeć o tym, by podążyć na przełaj przez pole.

— Musimy trzymać się dróg — powtarzał z uporem.

— Ale przecież w ten sposób będzie znacznie prędzej! — zaprotestował Colin. — Nie zgubimy się, bo mam lokalizator.

Dunworthy był zanadto zmęczony, żeby kontynuować dyskusję. Brnął powoli przez śnieg, rozglądając się uważnie dokoła. Wąskie pola ciągnęły się aż do skraju lasu.

— A jeśli tam nie ma żadnej drogi? — zaczął zastanawiać się Colin, kiedy przeszli przez trzecie ogrodzenie.

Zaraz potem, całkiem niespodziewanie, dotarli do niej. Była jeszcze węższa od ścieżki, na którą natrafili w pobliżu miejsca przeskoku; od chwili, kiedy spadł śnieg, nie szedł nią żaden człowiek ani zwierzę. Wędrowało się nią równie niewygodnie jak po polu, ponieważ cienka zamarznięta skorupa pękała pod ich ciężarem i zapadali się do połowy łydek, miejscami zaś po kolana. Dunworthy wytężał wzrok, ale nie mógł dostrzec żadnych oznak świadczących o tym, że zbliżają się do osady.

Co gorsza, żelazna obręcz zaciskała się z coraz większą siłą.

— Co zrobimy, kiedy już tam dotrzemy? — zapytał Colin, po którym nie było widać najmniejszego zmęczenia.

— Jeśli chodzi o ciebie, to będziesz udawał, że cię nie ma, i trzymał język za zębami — wysapał Dunworthy. — Rozumiemy się?

— Tak, tak… Jest pan pewien, że to właściwa droga?