Dunworthy nie był niczego pewien. Droga skręcała łagodnym łukiem na zachód, w kierunku przeciwnym do tego, w jakim, jego zdaniem, powinna znajdować się wieś. Odnosił wrażenie, iż od kępy drzew dzieli ich wciąż taka sama odległość jak na początku wędrówki.
— Niemożliwe, żeby ta wieś była aż tak daleko — stwierdził po pewnym czasie chłopiec, zabijając ręce. — Idziemy już parę godzin.
W rzeczywistości minęła najwyżej godzina, niemniej jednak Dunworthy’ego coraz bardziej niepokoił fakt, że oprócz strużki dymu na horyzoncie, nie dostrzegli jeszcze ani jednej chaty, nie wspominając już o całej wsi. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż w tej okolicy jest mnóstwo ludzkich osad; tylko jak je znaleźć?
Colin wyjął z kieszeni lokalizator, wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym pokazał go Dunworthy’emu.
— Widzi pan? Zboczyliśmy za daleko na południe. Moim zdaniem, powinniśmy skręcić na północ i spróbować dotrzeć do innej drogi.
Dunworthy przyjrzał się ciekłokrystalicznemu wyświetlaczowi, a następnie spojrzał na mapę. Od miejsca przeskoku dzieliło ich ponad trzy kilometry. Gdyby teraz ruszyli na północ, przez dość długi czas nie mieliby żadnych szans na odnalezienie Kivrin. Należało także brać pod uwagę jeszcze jeden czynnik: jego wyczerpujące się w szybkim tempie siły. Już teraz czuł się bardzo zmęczony, a do nieznośnego ucisku w piersi dołączył kłujący ból.
Stał niezdecydowany, zastanawiając się co począć.
— Nogi mi zmarzły! — poskarżył się Colin.
Podskoczył kilka razy, ubijając śnieg stopami. Z pobliskich zarośli poderwał się jakiś ptak i z głośnym furkotem poleciał w kierunku lasu.
Dunworthy spojrzał w górę. Niebo coraz bardziej zaciągało się chmurami.
— Trzeba było iść wzdłuż ogrodzenia — stwierdził chłopiec. — Może wtedy…
— Cicho!
— Co się stało? — zapytał szeptem. — Ktoś idzie?
— Ciii… — syknął ponownie Dunworthy.
Nakazał gestem Colinowi, żeby cofnął się na skraj drogi, po czym znowu wytężył słuch. Przed chwilą wydawało mu się, że słyszy parsknięcie konia, ale teraz nie był już tego pewien. Może to tylko ptak?
— Zostań tutaj! — szepnął do chłopca, a następnie ruszył ostrożnie naprzód.
Zaraz za zakrętem stał czarny koń uwiązany do głogu. Dunworthy cofnął się o krok, przypadł do ziemi i przez długą chwilę rozglądał się uważnie dokoła w poszukiwaniu jeźdźca, ale zarówno na drodze, jak i wśród rosnących nie opodal krzaków, nie dostrzegł żadnego ruchu. Wstrzymał nawet oddech, nasłuchując, lecz do jego uszu docierało jedynie bicie jego serca oraz przytłumione pacnięcia kopyt uderzających w częściowo udeptany śnieg. Koń przestępował nerwowo z nogi na nogę i szarpał łbem, próbując się uwolnić.
Był osiodłany, w grzywę miał wplecione srebrne sznureczki, ale pod zmatowiałą czarną sierścią odznaczały się wyraźnie wszystkie żebra, siodło zaś zsunęło się nieco na bok. Kiedy zwierzę ponownie potrząsnęło łbem, Dunworthy przekonał się, że wcale nie zostało uwiązane, tylko zbyt długie cugle zaplątały się w kolczaste gałęzie, unieruchamiając je przy krzaku.
Wyprostował się i minął zakręt, a wtedy koń skierował na niego wytrzeszczone ślepia i zaczął rżeć rozpaczliwie.
— Już dobrze, dobrze… Wszystko w porządku… — przemawiał łagodnie, podchodząc powoli z boku. W chwili, gdy położył rękę na karku wierzchowca, koń natychmiast się uspokoił i zaczął go uważnie obwąchiwać, przypuszczalnie w poszukiwaniu żywności. Dunworthy rozejrzał się dokoła. Spod śniegu gdzieniegdzie sterczały kępki pożółkłej trawy, ale teren w promieniu mniej więcej półtora metra, czyli wszędzie tam, gdzie zwierzę było w stanie sięgnąć, został ogołocony ze wszystkiego, co nadawało się do zjedzenia.
— Od jak dawna tu tkwisz, biedaku? — zapytał rumaka, klepiąc go po karku.
Czy właściciel zwierzęcia zasłabł podczas jazdy i spadł z siodła? A może umarł w domu, koń zaś, przerażony wonią śmierci, uciekł ze stajni i pogonił na oślep przed siebie, aż wreszcie cugle zaplątały się w cierniste gałęzie? A może jeździec dotarł aż tutaj, poczuł się niedobrze, zsiadł z konia i odszedł między drzewa, by już nie wrócić?
Przeciwko tej hipotezie przemawiał fakt, że nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnych śladów. Koń znowu żałośnie zarżał, więc Dunworthy zerwał kilka garści trawy i wepchnął mu do pyska.
— Koń! — wykrzyknął Colin, wyłaniając się zza zakrętu. — Prawdziwy koń! Ale wdechowo!
— Chyba miałeś nie ruszać się z miejsca?
— Wiem, ale usłyszałem końskie rżenie i pomyślałem sobie, że ma pan kłopoty.
— Tym bardziej powinieneś zostać tam, gdzie byłeś. — Dunworthy wręczył chłopcu resztkę trawy. — Daj mu to.
Sam zajął się rozplątywaniem cugli. Zadanie okazało się znacznie trudniejsze, niż początkowo przypuszczał, ponieważ koń, usiłując wyrwać się z pułapki, zacisnął rzemienie ze znaczną siłą, te natomiast najpierw nasiąkły wodą z topniejącego śniegu, by potem zesztywnieć na mrozie. Musiał niemal wpełznąć pod krzak, jedną ręką odgarnąć gałęzie, drugą zaś z całej siły szarpnąć za wodze. Ostre ciernie bezlitośnie kaleczyły mu twarz i dłonie.
— Czyj to koń? — zapytał Colin, wysuwając w stronę zwierzęcia rękę z kępką trawy. Wygłodniały wierzchowiec natychmiast rzucił się w stronę pokarmu, więc chłopiec wypuścił trawę z ręki i cofnął się gwałtownie. — Czy aby na pewno jest oswojony?
Gwałtowne poruszenie końskiego łba zwaliło na Dunworthy’ego lawinę śniegu, ale przynajmniej udało mu się rozplatać wodze. Owinął je wokół podrapanej do krwi ręki i ostrożnie wycofał się spomiędzy kolczastych gałęzi.
— Oczywiście.
Colin podszedł do zwierzęcia, przez chwilę mierzył je bacznym spojrzeniem, po czym wyciągnął rękę i delikatnie pogładził po pysku.
— A do kogo należy?
— Do nas.
Poprawił popręg przy siodle, podsadził nie przejawiającego nadmiernego entuzjazmu chłopca, po czym także wspiął się na grzbiet wierzchowca.
Koń, który nie zdawał sobie sprawy, że został już uwolniony, spojrzał na niego z wyrzutem, kiedy poczuł delikatne szturchnięcie piętami, ale zaraz potem posłusznie ruszył stępa zaśnieżonym traktem, ciesząc się odzyskaną wolnością.
Początkowo Colin trzymał się kurczowo Dunworthy’ego, obejmując go dokładnie w miejscu, gdzie ten czuł największy ból, ale zaledwie po stu metrach odzyskał pewność siebie.
— Jak się nim kieruje? — zapytał, chwilę później zaś chciał wiedzieć, w jaki sposób można zmusić wierzchowca do przyspieszenia kroku.
Dotarcie do głównej drogi zajęło im zaledwie kilka minut. Colin chciał wrócić do kamiennego ogrodzenia i wyruszyć na przełaj przez pola, ale Dunworthy skierował konia w przeciwną stronę. Po przejechaniu niespełna kilometra dotarli do rozwidlenia; wybrał lewą odnogę drogi, ponieważ sprawiała wrażenie znacznie bardziej uczęszczanej, choć prowadziła przez wyjątkowo gęsty las. Chmury zasłoniły już niebo od horyzontu po horyzont, wiatr zaś zdecydowanie przybrał na sile.
— Tam! — wykrzyknął nagle Colin i wskazał kierunek wyciągniętą ręką.
Chwilę potem Dunworthy także zobaczył szary kamienny dach tylko niewiele ciemniejszy od zachmurzonego nieba; kościół, a może wielka obora. Znajdował się dokładnie na wschód od nich, lecz nim zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób tam dotrzeć, ujrzeli ścieżkę. Była bardzo wąska, a żeby się do niej dostać, należało przejechać po wąskiej kładce nad niedużym, ale wartko płynącym strumieniem.