Koń nie przyspieszył kroku ani nie zastrzygł uszami, więc Dunworthy domyślił się, iż nie był własnością żadnego z mieszkańców tej wsi — a raczej dworu, do którego wieś należała. I całe szczęście, pomyślał. W przeciwnym wypadku mogliby powiesić nas jako koniokradów, zanim zdołalibyśmy zapytać kogokolwiek o Kivrin.
Zaraz potem zobaczył owce.
Większość leżała nieruchomo na boku, niczym sterty porzuconej przez kogoś, brudnej wełny, kilka zaś zbiło się w ciasną gromadkę pod drzewami, szukając osłony przed wiatrem i mrozem. Colin niczego nie zauważył.
— Co zrobimy, kiedy już tam dotrzemy? Wślizgniemy się cichcem, czy wjedziemy oficjalnie i od razu zaczniemy wypytywać o Kivrin?
Tam nie ma już nikogo, kto mógłby nam cokolwiek wyjaśnić, przemknęło Dunworthy’emu przez głowę. Nic nie odpowiedział, tylko zmusił wierzchowca do przyspieszenia kroku. Kilka minut później znaleźli się we wsi.
Ani trochę nie przypominała tej z ilustracji w książce Colina. Tam domy stały obok siebie dokoła głównego placu, tutaj były rozrzucone bezładnie na skraju lasu, tak że sprzed wrót jednego, widziało się zaledwie dach sąsiedniego. Nieco dalej, z kępy jesionów sterczała wieża kościoła, ale pierwszymi budynkami, które ukazały się ich oczom, były: niewielka chałupa o spadzistym dachu oraz niska, rozpadająca się szopa.
Tak skromne domostwo z pewnością nie należało do zamożnego człowieka. W obejściu panowała niczym nie zmącona cisza, wrota szopy stały otworem, z prostokątnej dziury w dachu nie unosiła się nawet najcieńsza strużka dymu.
— Może wszyscy uciekli? — zastanawiał się na głos Colin. — Mnóstwo ludzi uciekało na wieść o zbliżającej się zarazie. Podobno właśnie dzięki temu rozprzestrzeniała się w tak szybkim tempie.
Może i uciekli. Śnieg przed budynkiem był zdeptany, jakby całkiem niedawno kręciło się tam sporo ludzi i wierzchowców.
— Pilnuj konia — polecił Dunworthy chłopcu, po czym zsunął się z grzbietu rumaka i ruszył w kierunku domu. Drzwi chałupy także były otwarte, tyle że nie na oścież. Pchnął je, schylił się, po czym wszedł do niskiego wnętrza.
Panował tam głęboki mrok, jego oczy zaś, olśnione blaskiem bijącym od nieskazitelnie białego śniegu, nie były w stanie dostosować się do zmienionych warunków. Przymknął powieki, ale kiedy kilkanaście sekund później otworzył oczy, wciąż widział tylko ciemność wypełnioną roztańczonymi czerwonymi plamami.
Dopiero po dwóch albo trzech minutach zaczął dostrzegać szczegóły. W chałupie były dwie izby rozdzielone cienkim przepierzeniem z desek, na klepisku leżały słomiane maty. W większej izbie stał zupełnie pusty stół przysunięty w pobliże paleniska; sądząc po wyglądzie popiołu, od wielu dni nikt nie rozpalał tam ognia. Najprawdopodobniej domownicy uciekli przed Czarną Śmiercią, a wraz z nimi pozostali mieszkańcy wioski, zabierając ze sobą zarazę.
Oraz Kivrin.
Oparł się plecami o drzwi. Ucisk na klatkę piersiową przybrał na sile, ale tym razem Dunworthy poczuł dodatkowo ukłucie zupełnie innego bólu. Martwiąc się o Kivrin, a później szykując akcję ratunkową, zupełnie nie brał pod uwagę ewentualności, że dziewczyny może już tu nie być.
W chwili, gdy zajrzał do sąsiedniej izby, w drzwiach wejściowych pojawiła się głowa Colina.
— Ten głupi koń chce się napić z wiadra, które stoi przy studni — powiedział. — Mam mu pozwolić?
— Tak — odparł Dunworthy, zasłaniając sobą wnętrze mniejszej izby. — Tylko uważaj, żeby nie wypił za dużo. Od kilku dni nie miał wody w pysku, więc teraz musi stopniowo zaspokajać pragnienie.
— Proszę się nie obawiać; wątpię, czy będzie tego pół wiadra. — Rozejrzał się z zainteresowaniem dokoła. — Kurczę, ci ludzie naprawdę byli bardzo biedni! Znalazł pan coś?
— Nie. Wracaj do konia. Gdyby uciekł albo gdyby ktoś nam go ukradł, mielibyśmy się z pyszna.
Chłopiec wycofał się, niemal zawadzając głową o popękaną futrynę.
Niemowlę leżało w kącie na poduszce. Przypuszczalnie żyło jeszcze, kiedy umierała jego matka, ponieważ rozciągnięta na klepisku kobieta zastygła z rękami wyciągniętymi w kierunku dziecka. Obie ręce były niemal czarne, koszulkę niemowlęcia zaś pokrywała skorupa zaschniętej krwi.
— Panie Dunworthy!
Cofnął się gwałtownie, przekonany, że chłopiec lada chwila wpadnie do chałupy, ale kiedy wyszedł przed dom, ujrzał Colina stojącego obok konia, który z ukontentowaniem pił wodę z drewnianego cebrzyka.
— O co chodzi?
— Tam coś leży na ziemi. — Colin wskazał w kierunku sąsiedniej chaty. — Zdaje się, że trup.
Nie czekając na odpowiedź popędził w tamtą stronę; chyba zapomniał, że wciąż ściska w ręku wodze, bowiem mocno szarpnął koński łeb, zmuszając wierzchowca, by ten wyjął pysk z kubła. Koń chyba jednak zdążył już częściowo zaspokoić pragnienie, ponieważ bez protestu podążył za chłopcem.
— Tak, to zwło…
Urwał w pół słowa. Dunworthy ruszył za nim najprędzej jak mógł, przyciskając rękę do bolącego boku.
Istotnie, było to ciało młodego mężczyzny. Trup leżał na wznak w zamarzniętej kałuży ciemnej cieczy. Jego twarz pokrywała cienka warstwa świeżego śniegu. Widocznie pękły mu dymienice, pomyślał Dunworthy i spojrzał na Colina, ale ten wcale nie patrzył na ciało, tylko na dość rozległy odkryty teren, wokół którego przycupnęło kilka nędznych chat. Nieco dalej wznosił się romański kościółek, natomiast pośrodku, na stratowanym śniegu, leżały zwłoki.
Mnóstwo zwłok.
Nikt nie zadał sobie trudu, by je pochować, mimo iż wzdłuż ściany kościoła biegł płytki rów, który najprawdopodobniej miał spełnić funkcję zbiorowej mogiły. Kilka osób usiłowało pełznąć w kierunku świątyni, ponieważ leżały z dala od pozostałych, jeden z mężczyzn zaś skierował się w stronę swej chaty i umarł na jej progu.
— „Lękajcie się Pana, oto bowiem nadeszła godzina Jego gniewu” — wyszeptał Dunworthy.
— Zupełnie jakby tu była jakaś bitwa albo coś w tym rodzaju — powiedział Colin zduszonym głosem.
— Bo była — odparł Dunworthy.
Chłopiec postąpił krok naprzód i ponownie skierował wzrok na ciało, które dostrzegł pierwsze.
— Myśli pan, że wszyscy nie żyją?
— Nikogo nie dotykaj! Nawet nie zbliżaj się do nich.
— Dostałem zastrzyki… — odparł niepewnie chłopiec, lecz mimo to cofnął się posłusznie.
Dunworthy położył mu rękę na ramieniu.
— Staraj się głęboko oddychać. I nie patrz na nich.
— W książce było napisane, że to wyglądało właśnie w taki sposób — powiedział Colin, wpatrując się w koronę pobliskiego dębu. — Szczerze mówiąc, myślałem, że będzie jeszcze gorzej. Wie pan: różne zapachy, i w ogóle.
— Wiem.
Chłopiec z wysiłkiem przełknął ślinę.
— Już mi lepiej. — Rozejrzał się dokoła. — Jak pan myśli, gdzie jest Kivrin?
Oby nie tutaj, przemknęła Dunworthy’emu przez głowę rozpaczliwa myśl.
— Mogła schować się w kościele — mówił dalej Colin. — Poza tym i tak musimy sprawdzić, czy jest tam grobowiec rycerza. Mogliśmy przecież trafić do niewłaściwej wioski.
Ruszył w kierunku świątyni, ciągnąc za sobą konia, ale ten, po przejściu zaledwie dwóch kroków, stanął jak wryty, wybałuszył ślepia i zarżał przeraźliwie.
— Musisz odprowadzić go do szopy — powiedział Dunworthy. — Zwęszył krew. Spętaj go, bo jeszcze gotów nam uciec.