— Kurczę, ależ tu zimno! — powiedział Colin, otulając się szczelniej kubrakiem. — Mam nadzieję, że nie zacznie padać.
Wypuścił wodze z rąk i starannie owinął sobie szyję szalikiem, naciągając go aż po nos. Koń jakby nigdy nic podążał ścieżką przez coraz gęstszy las. Minęli jeszcze kilka rozwidleń; przy każdym Colin konsultował się z lokalizatorem i mapą, ale i tak nie miało to większego znaczenia, ponieważ wierzchowiec bez wahania wybierał drogę, nie dając mu czasu na zastanowienie.
W powietrzu zatańczyło kilka białych płatków, chwilę potem zaś rozpadało się na dobre. Gęsty, drobny śnieg zasypywał ścieżkę i topił się na szkłach Dunworthy’ego, tak że ten musiał je bez przerwy wycierać, żeby cokolwiek widzieć.
Wreszcie zaczął odczuwać działanie aspiryny. Wyprostował się na siodle, poprawił płaszcz, po raz kolejny wytarł okulary. Palce miał czerwone i sztywne z zimna. Przez chwilę energicznie rozcierał ręce, chuchając w nie, by przywrócić krążenie. Wciąż znajdowali się w środku lasu, ścieżka zaś stopniowo stawała się coraz węższa.
— Według mapy z Henefelde do Skendgate jest pięć kilometrów — poinformował go Colin. — Przejechaliśmy już co najmniej cztery, więc niedługo powinniśmy dotrzeć na miejsce.
Na razie nic nie wskazywało na to, by w dającej się przewidzieć przyszłości mieli dokądkolwiek dotrzeć. Dokoła rozciągała się dziewicza puszcza, szlak zaś, którym się posuwali, przypuszczalnie był dróżką wydeptaną przez jelenie albo inną zwierzynę.
— A nie mówiłem? — wykrzyknął triumfalnie Colin. Istotnie, za zasłoną bezlistnych drzew pojawiła się wieża kościoła. Wierzchowiec chyba również zorientował się, że jest już blisko ludzkich siedzib, ponieważ niespodziewanie przeszedł ze stępa do cwału. — Stój! — zawołał chłopiec, ciągnąc za wodze. — Zaczekaj!
Dunworthy przejął od Colina kierowanie rumakiem, zmusił go do zwolnienia kroku, zaraz potem las skończył się, a po następnych kilku chwilach stanęli na szczycie łagodnego wzniesienia.
Gdyby nie padający śnieg, mieliby wspaniały widok na wioskę, ale i tak mogli dostrzec ciemne bryły zabudowań: dworu, chat, kościoła, dzwonnicy. Z pewnością nie było to Skendgate (Montoya nie znalazła niczego, co można by uznać za pozostałości dzwonnicy), lecz nawet jeśli Colin zdawał sobie z tego sprawę, to nie odezwał się ani słowem. Szturchnął konia piętami, a ten zaczął powoli schodzić ze wzgórza.
Na razie nie zauważyli ciał, ale nigdzie nie było widać także żywych ludzi, nad dachami nie unosił się dym, do drzwi dzwonnicy nie prowadziły żadne ślady.
— Chyba coś zauważyłem — powiedział Colin, kiedy byli w połowie wzgórza.
Dunworthy także to zobaczył: jakieś poruszenie, ale przecież mógł to być ptak zrywający się do lotu albo gałąź, która wystrzeliła w górę, uwolniwszy się spod ciężaru śniegu.
— Tam!
Zza jednej z chałup wyłoniła się wychudzona krowa. Poruszała się powoli, jakby brakowało jej sił, wymiona miała wypełnione mlekiem. Nie ulegało wątpliwości, że zaraza dotarła i tutaj.
— To tylko krowa! — stwierdził chłopiec z rozczarowaniem.
Usłyszawszy jego głos, zwierzę podniosło łeb, zaryczało żałośnie i ruszyło w ich kierunku.
— Gdzie są wszyscy? — zastanawiał się Colin. — Przecież ktoś uderzał w dzwon!
Nie żyją, pomyślał Dunworthy, spoglądając na liczne, niektóre prawie nie przykryte śniegiem, groby. Mam nadzieję, że wszyscy zostali pochowani na cmentarzu. Ona też.
Chwilę potem dostrzegł pierwsze zwłoki. Krótko ostrzyżony chłopiec, ubrany w nędzne portki, zgrzebną koszulę i kaftan, siedział oparty plecami o jeden z grobów, jakby odpoczywał.
— Niech pan patrzy, tam ktoś jest! — szepnął z podnieceniem Colin, po czym zamachał ręką. — Halo! — Obejrzał się na Dunworthy’ego. — Myśli pan, że zrozumieją, co do nich mówimy?
— On nie… — zaczął Dunworthy, lecz nie dokończył, ponieważ domniemany trup dźwignął się z wysiłkiem na nogi, rozglądając się dokoła jakby w poszukiwaniu broni.
— Nie obawiaj się, nie zrobimy ci nic złego — powiedział łagodnie, zastanawiając się jednocześnie, jak byłoby to po staroangielsku, po czym zsunął się z końskiego grzbietu, ale musiał przytrzymać się łęku siodła, bo natychmiast zakręciło mu się w głowie. Dopiero po dłuższej chwili poczuł się na tyle pewnie, by wyciągnąć przed siebie ręce w geście świadczącym (taką przynajmniej miał nadzieję) o pokojowych zamiarach.
Przeraźliwie brudna twarz chłopca była pokryta zaschniętą krwią, zakrwawiony też był cały kaftan i górna część spodni. Schylił się, chwycił prawą ręką za bok, jakby coś go zabolało, podniósł z ziemi ukryty częściowo pod śniegiem kij, a następnie, wciąż zgięty w pół, postąpił krok naprzód, by zagrodzić im drogę.
— Kepe from haire. Derfevreblau hast bifallen us.
— Kivrin! — wykrzyknął Dunworthy i ruszył w jej stronę.
— Nie zbliżajcie się — powiedziała po angielsku.
Wystawiła kij, jakby to był karabin z bagnetem.
— To ja, Dunworthy!
— Nie! — Cofała się powoli, wciąż mierząc w niego kijem. Przyjrzawszy się bliżej, stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że to trzonek złamanej drewnianej łopaty. — Nic nie rozumiecie. To zaraza!
— Wiem. Nie musisz się obawiać. Zostaliśmy zaszczepieni.
— Zaszczepieni? — powtórzyła takim tonem, jakby usłyszała to słowo po raz pierwszy w życiu. — Wszystko przez wysłannika biskupa i jego ludzi. Przywlekli ze sobą Czarną Śmierć.
Zamierzyła się trzonkiem na Colina, który podbiegł do Dunworthy’ego.
— Nie obawiaj się, to przyjaciel. Ma na imię Colin. On też został zaszczepiony. Przyszliśmy, żeby zabrać cię do domu.
Wpatrywała się w niego co najmniej przez minutę.
— Do domu — powiedziała wreszcie głosem pozbawionym wyrazu, po czym spojrzała na mogiłę, przy której stała, znacznie mniejszą i węższą od sąsiednich.
Po kolejnej minucie podniosła wzrok na Dunworthy’ego, lecz jej twarz wciąż przypominała nieruchomą maskę. Za późno, przemknęła mu przez głowę rozpaczliwa myśl. Zjawiłem się za późno. Oni już ją ukrzyżowali.
— Kivrin… — wyszeptał bezradnie.
Trzonek wysunął się jej z rąk.
— Musicie mi pomóc — powiedziała, a następnie odwróciła się i ruszyła w stronę kościoła.
— Jest pan pewien, że to ona? — zapytał szeptem Colin.
— Tak.
— Co jej się stało?
Spóźniłem się, kołatała mu po głowie wciąż ta sama myśl. Musiał oprzeć się na ramieniu chłopca, bo ponownie zakręciło mu się w głowie. Nigdy mi tego nie wybaczy.
— O rety! — przestraszył się chłopiec. — Coś z panem nie tak?
— Wszystko w porządku — odparł, ale minęło trochę czasu, zanim odważył się stanąć o własnych siłach.
Kivrin zatrzymała się przed drzwiami kościoła i ponownie przycisnęła rękę do boku. Dunworthy poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Zaraziła się, pomyślał. To dżuma.
— Jesteś chora? — zapytał.
— Nie. — Spojrzała na rękę, jakby spodziewała się ujrzeć na niej krew. — Kopnął mnie. — Spróbowała pchnąć ciężkie drzwi, ale skrzywiła się z bólu i cofnęła o krok, robiąc miejsce Colinowi. — Chyba złamał mi kilka żeber.