Выбрать главу

Dwa.

Znowu w górę i w dół.

Trzy.

Jak to możliwe, że Kivrin, z połamanymi żebrami, zdołała go w ogóle poruszyć? Dzwon był znacznie cięższy i miał dużo donośniejszy głos, niż należało oczekiwać. Każde uderzenie wypełniało mu czaszkę, zdawało się rozsadzać od środka obolałą klatkę piersiową.

Bummmmm!…

Pomyślał o pannie Piantini, zginającej rytmicznie chude kolana i odliczającej półgłosem. Nie przypuszczał, że to taka ciężka praca. Po każdym pociągnięciu wydawało mu się, iż nie zdoła nabrać powietrza w płuca.

Sześć.

Marzył o tym, aby przestać choć na chwilę i odpocząć, ale nie chciał, by Kivrin pomyślała, że zrezygnował, że tym razem także ją zawiódł. Zacisnął mocniej palce na konopnym sznurze i na kilka sekund oparł się plecami o kamienną ścianę, czekając, aż znowu będzie mógł złapać oddech.

— Dobrze pan się czuje? — zapytał Colin.

— Tak.

Pociągnął tak mocno, jakby chciał wyrwać sobie płuca.

Siedem.

Nie powinien opierać się o ścianę. Kamienie były zimne jak lód. Chwyciły go dreszcze. Pomyślał o pannie Taylor, usiłującej za wszelką cenę dokończyć Mszę Chicagowską, liczącą kolejne uderzenia, starającą się wygrać nierówną walkę z osłabionym organizmem.

— Może ja dokończę? — zaproponował Colin. Dunworthy słyszał go jak przez grubą warstwę waty. — Albo pobiegnę po Kivrin i zrobimy to razem. Na pewno damy sobie radę.

Dunworthy pokręcił głową.

— Dzwonnik nie powinien na krok odstępować swego instrumentu — wymamrotał i ponownie szarpnął za sznur.

Osiem.

Nie wolno mu przerwać. Panna Taylor zemdlała, wypuściła linę, a ta owinęła się Finchowi dokoła szyi i niewiele brakowało, by go udusiła. Trzeba wytrwać do końca, bez względu na okoliczności.

Pociągnął jeszcze raz, najmocniej jak potrafił. Gdyby nie lina, która poderwała go w górę, chyba nie zdołałby się wyprostować.

— Dziewięć — powiedział.

Colin przyglądał mu się ze zmarszczonymi brwiami.

— Chyba nie ma pan nawrotu albo czegoś w tym rodzaju? — zapytał podejrzliwie.

— Nie — odparł i wypuścił linę z rąk.

Krowa wciąż stała w drzwiach, ani myśląc ustąpić z drogi. Odepchnęli ją wspólnymi siłami, po czym wrócili do kościoła.

Zastali Kivrin w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawili: na kolanach, z dłonią spoczywającą na ręce martwego mężczyzny.

— Zadzwoniłem, tak jak chciałaś — powiedział Dunworthy.

Podniosła na niego wzrok, ale nawet nie skinęła głową.

— Nie uważa pan, że powinniśmy już iść? — odezwał się Colin. — Robi się ciemno.

— To prawda. Moim zdaniem…

Niespodziewanie tak bardzo zakręciło mu się w głowie, że zatoczył się i niewiele brakowało, by runął na zwłoki. Kivrin wyciągnęła rękę, by go podtrzymać, Colin zaś chwycił go pod ramię. Snop światła rzucany przez latarkę zatańczył dziko w ciemności. Dunworthy w ostatniej chwili zdołał przyklęknąć i podeprzeć się ręką; kiedy sprzed oczu ustąpiły mu czarne i czerwone plamy, spojrzał na Kivrin, lecz dziewczyna zdążyła już cofnąć rękę, zerwać się na nogi i odsunąć o metr lub dwa w kierunku ołtarza.

— Jesteś chory! — stwierdziła oskarżycielskim tonem. — Zaraziłeś się dżumą, prawda? — W jej głosie po raz pierwszy pojawiły się emocje. — To zaraza!

— Wcale nie — zaprotestował słabo. — Ja tylko…

— To nawrót grypy — wyjaśnił Colin rzeczowym tonem, po czym umieścił latarkę w zagięciu ramienia posągu i pomógł Dunworthy’emu usiąść na podłodze. — Nie czytał plakatów, które rozwieszałem.

— Jestem chory, ale nie na dżumę — powiedział Dunworthy, opierając się plecami o kamienną figurę. — Obaj dostaliśmy streptomycynę i gammaglobulinę. Na pewno się nie zarazimy. — Odchylił głowę do tyłu. — To zwykły wirus. Wszystko będzie w porządku. Muszę tylko trochę odpocząć.

— Mówiłem mu, żeby zostawił w spokoju ten dzwon — stwierdził Colin z goryczą.

— Zostało nam jeszcze trochę aspiryny?

— Tak, ale nie powinien pan brać jej częściej niż co trzy godziny i trzeba popijać ją wodą.

— Więc przynieś mi wody!

Chłopiec zerknął na Kivrin, szukając w niej oparcia, ale ona wciąż stała po drugiej stronie zwłok, przyglądając się nieufnie Dunworthy’emu.

— Pospiesz się!

Colin popędził do drzwi. Kiedy ucichło echo jego kroków, Dunworthy spojrzał na dziewczynę.

Cofnęła się jeszcze o krok.

— Nie bój się — przemówił najłagodniej jak potrafił. — To nie zaraza, tylko wirus. Obawialiśmy się, że ty też miałaś z nim kontakt przed przeskokiem. Chorowałaś?

— Tak. — Ponownie uklękła przy zwłokach. — Ojciec Roche ocalił mi życie.

Wygładziła szkarłatny płaszcz. Dunworthy dopiero teraz dostrzegł, że płaszcz został uszyty z kosztownego atłasu oraz że zdobi go duży jedwabny krzyż.

— Powiedział mi, żebym się nie bała — dodała dziewczyna.

Troskliwie podciągnęła płaszcz wyżej, jakby obawiała się, że martwemu mężczyźnie może być zimno, ale płaszcz okazał się za krótki i spod jego obszytego futrem skraju wyłoniły się stopy w drewnianych, topornych sandałach. Dunworthy pochylił się, zakrył je, po czym, trzymając się posągu, ostrożnie dźwignął się na nogi.

Kivrin musnęła dłonią policzek ojca Roche’a.

— Nie chciał zrobić mi krzywdy. Kopnął mnie dlatego, że sprawiłam mu ból.

Wrócił Colin z wiadrem wypełnionym do połowy wodą. Sądząc po jej kolorze, nabrał ją rozłupawszy warstwę lodu na jakiejś kałuży.

— Ta przeklęta krowa chciała mnie stratować! — oświadczył drżącym z emocji głosem, po czym wyjął z wiadra przeraźliwie brudny czerpak, nabrał wody i wytrząsnął Dunworthy’emu na rękę całą zawartość fiolki: pięć tabletek.

Dunworthy połknął dwie z nich, wypił tylko tyle wody, żeby się nie udławić, pozostałe zaś podał dziewczynie. Włożyła je do ust klęcząc na podłodze, jakby przyjmowała komunię.

— Nie znalazłem koni, tylko jakiegoś krasnalowatego muła — powiedział Colin.

Zanurzył czerpak w wodzie i podał go dziewczynie.

— To osioł — poprawiła go Kivrin. — Maisry zabrała kucyka Agnes. — Oddała chłopcu czerpak, po czym znowu ujęła ojca Roche’a za rękę. — Dzwonił po każdym pogrzebie, żeby wszyscy dotarli bezpiecznie do nieba.

— Proszę pana! — szepnął Colin. — Naprawdę musimy ruszać. Już jest prawie całkiem ciemno!

— Zadzwonił też dla Rosemundy — ciągnęła — chociaż był już wtedy bardzo chory. Mówiłam mu, że nie mamy czasu, że musimy uciekać do Szkocji.

— My też musimy już iść — powiedział Dunworthy. — Zanim zapadnie noc.

Chyba go nie słyszała.

— Trzymał mnie za rękę, kiedy leżałam umierająca.

— Kivrin…

Dotknęła dłonią policzka ojca Roche’a, przez kilka sekund przyglądała się w milczeniu nieruchomej twarzy, po czym z wysiłkiem podniosła się z podłogi. Dunworthy podał jej rękę, ale nie skorzystała z pomocy. Przycisnęła dłoń do prawego boku i powoli ruszyła w kierunku wyjścia.

Przy samych drzwiach zatrzymała się i odwróciła w stronę ołtarza.

— Przed śmiercią powiedział mi, gdzie jest miejsce przeskoku, żebym mogła wrócić do nieba. Chciał, żebym czekała tam na niego, kiedy umrze.

Wyszła w padający śnieg.