Najgorsze jednak było to, że nie dało się wychwycić jakichkolwiek stałych zależności. Podczas jednego z eksperymentów, w jakich Dunworthy uczestniczył kilkanaście lat temu, został wysłany do roku 1956, i miał przybyć na miejsce — czyli na pusty dziedziniec college’u Balliol — czternastego września o godzinie drugiej w nocy; zjawił się z trzyminutowym zaledwie poślizgiem, ale kiedy doświadczenie powtórzono osiem minut później, poślizg wyniósł już prawie dwie godziny i niewiele brakowało, a Dunworthy zderzyłby się z jakimś studentem wracającym ukradkiem do pokoju po nocy spędzonej poza terenem college’u.
Kivrin mogła teraz być nawet pół roku od wyznaczonej daty, nie zdając sobie z tego sprawy, nie wiedząc, że już dawno minął termin powrotu. Może Badri przybiegł do pubu, aby powiedzieć im, że stało się nieszczęście i muszą ją natychmiast stamtąd wyciągnąć?
Do pokoju weszła Mary. Wciąż miała na sobie palto.
— Co z Badrim? — zapytał Dunworthy, podnosząc się z fotela. Musiał zadać to pytanie, choć bał się, jaką usłyszy odpowiedź.
— Jest jeszcze na oddziale — odparła. — Musimy mieć jego numer ubezpieczenia, ale nigdzie nie możemy go znaleźć, nawet w kartotece college’u.
Co prawda Mary z włosami w nieładzie wyglądała jak szalona, ale mówiła rzeczowo i spokojnie, jakby ustalała z Dunworthym termin okresowego badania studentów.
— Nic dziwnego, bo oficjalnie Badri nie jest pracownikiem Balliol — wyjaśnił, czując ogromną ulgę. — Techników zatrudniają władze Uniwersytetu i przydzielają do college’ów.
— Wobec tego jego dokumenty powinny znajdować się w centralnym rejestrze. Zaraz sprawdzimy. Wiesz może, czy w ciągu minionego miesiąca opuszczał Anglię?
— Dwa tygodnie temu był w dziewiętnastym wieku na Węgrzech. Od tamtej pory nie ruszał się ani na krok z uczelni.
— A może odwiedzali go jacyś krewni z Pakistanu?
— Jego rodzina od trzech pokoleń mieszka na Wyspach. Wiecie już co mu dolega?
Zignorowała pytanie.
— Gdzie są Gilchrist i Montoya?
— Powiedziałaś Gilchristowi, żeby tu przyszedł, ale jeszcze się nie zjawił — przynajmniej do chwili, kiedy zabrano nas z głównego hallu.
— A Montoya?
— Wymknęła się zaraz po przeskoku.
— Wiesz może dokąd poszła?
Wiem tyle samo co ty, pomyślał Dunworthy. Też przecież widziałaś, jak wychodzi.
— Przypuszczalnie wróciła do Witney, do swoich wykopalisk. Spędza tam większość czasu.
— Do wykopalisk? — powtórzyła Mary z takim zdziwieniem, jakby usłyszała o tym po raz pierwszy w życiu.
O co jej chodzi? — przemknęło Dunworthy’emu przez głowę. Co w tym takiego niezwykłego?
— Owszem, do wykopalisk, na farmie wykupionej przez Fundusz Dziedzictwa Narodowego. Odkryli tam dobrze zachowane pozostałości średniowiecznej wioski.
— W Witney, powiadasz? — Mary sprawiała wrażenie poważnie zaniepokojonej. — Będzie musiała natychmiast wrócić.
— Mam do niej zadzwonić? — zapytał, ale nie uzyskał odpowiedzi, ponieważ Mary rozmawiała już z sanitariuszem stojącym przy stoliku.
— Trzeba przywieźć kogoś z Witney, z farmy Funduszu. To kobieta, nazywa się Montoya i kieruje tam pracami wykopaliskowymi.
Sanitariusz bez słowa odstawił filiżankę z nie dopitą herbatą, założył kurtkę i wyszedł za Mary z pokoju.
Dunworthy przypuszczał, że Mary wróci, kiedy tylko wytłumaczy chłopakowi, w jaki sposób dojechać do Witney, a ponieważ nie doczekał się na nią, otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Zamiast Mary i sanitariusza ujrzał tam znajomą pielęgniarkę.
— Przykro mi, proszę pana — powiedziała zastępując mu drogę w taki sam sposób jak niedawno uczyniła to rejestratorka — ale doktor Ahrens wyraźnie prosiła, żeby pan na nią tutaj zaczekał.
— Nie mam zamiaru wyjść poza teren kliniki. Chciałem tylko zadzwonić do sekretarki.
— Chętnie przyniosę panu telefon — oświadczyła, po czym spojrzała w kierunku, z którego przed chwilą zaczęły dobiegać jakieś głosy.
Korytarzem zbliżali się Gilchrist i Latimer.
— …nadzieję, że panna Engle z bliska przyjrzy się śmierci — perorował Gilchrist. — W czternastym wieku ludzie mieli zupełnie inny stosunek do śmierci niż obecnie. W tamtych czasach stanowiła ona nieodłączną, powszechnie akceptowaną część życia i rzadko wywoływała uczucia żalu albo rozpaczy.
— Panie Dunworthy… — Pielęgniarka pociągnęła go za rękaw. — Zechce pan poczekać w środku? Zaraz przyniosę panu telefon.
Wyszła naprzeciw Gilchristowi i Latimerowi.
— Tędy, proszę — powiedziała, wprowadzając ich do poczekalni.
— Zastępuję dziekana Wydziału Historycznego! — zagrzmiał Gilchrist, miażdżąc Dunworthy’ego spojrzeniem. — Muszę natychmiast wiedzieć, co dolega panu Chaudhuri!
— Oczywiście, proszę pana. Doktor Ahrens wkrótce porozmawia z panem na ten temat — zapewniła go, zamykając za sobą drzwi.
Latimer powiesił parasol na oparciu krzesła, na sąsiednim natomiast postawił torbę Mary ze świątecznymi zakupami. Była znowu pełna, więc zapewne udało mu się pozbierać wszystkie paczki i zawiniątka, które wysypały się na podłogę laboratorium. Na samym wierzchu leżało pudełko z szalikiem, tuż obok zaś dwie albo trzy czekoladki w kolorowych papierkach.
— Nigdzie nie mogliśmy znaleźć taksówki — wysapał, po czym ciężko usiadł obok pakunków. — Musieliśmy przyjechać metrem.
— Skąd pochodzi ten praktykant, Puchalski, który miał wykonać obliczenia do przeskoku? — zapytał Dunworthy. — Muszę z nim porozmawiać.
— Na jaki temat, jeśli wolno wiedzieć? A może już zdążył pan przejąć zwierzchnictwo nad sekcją średniowiecza, tylko ja nic o tym nie wiem?
— Ktoś musi odczytać współrzędne, żebyśmy mieli pewność, czy wszystko jest w porządku.
— Pan zapewne byłby zachwycony, gdyby okazało się, że coś poszło nie tak jak należy, nieprawdaż? Od samego początku usiłował pan sabotować nasz projekt.
— Gdyby? — powtórzył z niedowierzaniem Dunworthy. — Przecież już wszystko poszło nie tak jak należy! Badri wylądował w szpitalu, a my nawet nie wiemy, czy Kivrin trafiła tam, gdzie powinna. Słyszał pan, co mówił Badri: coś się nie zgadza z lokalizacją. Musimy znaleźć technika, który powie nam, o co konkretnie chodzi.
— Osobiście nie przywiązywałbym zbyt dużej wagi do słów człowieka znajdującego się pod wpływem narkotyków, endorfiny albo jakiegoś innego świństwa — odparł Gilchrist. — Pozwolę też sobie zwrócić panu uwagę, panie Dunworthy, iż odpowiedzialność za ewentualne kłopoty ponosi wyłącznie sekcja dwudziestego wieku. Pan Puchalski doskonale radził sobie z obliczeniami, ale dałem się panu przekonać i zastąpiłem go technikiem z pańskiej sekcji. Jak widać, nie powinienem tego czynić.
Nagle otworzyły się drzwi. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę, ale to tylko pielęgniarka przyniosła telefon, wręczyła go Dunworthy’emu i bez słowa wymknęła się na korytarz.
— Muszę zadzwonić do Brasenose i powiedzieć im, gdzie jestem — oświadczył Gilchrist.
Nie zwracając uwagi na jego słowa, Dunworthy włączył ekran, podniósł słuchawkę, po czym wystukał numer sekretariatu Jesus College.
— Proszę podać mi nazwiska i domowe numery telefonów waszych techników — powiedział do sekretarki, kiedy ta pojawiła się na ekranie. — Chyba że któryś został na uczelni?
Niestety wszyscy wyjechali do domów. Zapisał nazwiska i numery na odwrocie jednej z leżących na stoliku ulotek, podziękował sekretarce, przerwał połączenie, po czym wystukał pierwszy numer z listy.