Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Montoya. Sądząc po tym, że jej wojskowa kurtka i spodnie były zupełnie przemoczone, deszcz nie tylko nie przestał padać, ale chyba jeszcze przybrał na sile.
— Co tu się dzieje, do diabła?
Skierowała to pytanie do Mary, która właśnie nalepiała plaster z opisem na probówkę z krwią Gilchrista.
— Wygląda na to — odparł Gilchrist, przyciskając do przedramienia watkę nasączoną spirytusem — że pan Dunworthy podesłał nam technika, który nie przeszedł obowiązkowych szczepień, w związku z czym wylądował w szpitalu z temperaturą 39,5. Przypuszczalnie zaraził się jakąś tropikalną gorączką albo czymś w tym rodzaju.
— 39,5? — powtórzyła Montoya ze zdezorientowanym wyrazem twarzy. — To chyba niewiele?
— 103 stopnie Fahrenheita — odezwała się Mary, umieszczając probówkę w stojaku. — Najprawdopodobniej mamy do czynienia z chorobą zakaźną. Muszę przeprowadzić dokładne badania, a w tym czasie wy spiszecie wszystkich, którzy mieli jakikolwiek kontakt z Badrim.
— W porządku. — Montoya usiadła na krześle opuszczonym przez Gilchrista, zrzuciła kurtkę i podwinęła rękaw koszuli. Mary zdezynfekowała miejsce na jej przedramieniu, po czym naszykowała nową probówkę i otworzyła kolejny pojemnik ze strzykawką. — Tylko proszę się pospieszyć, bo muszę zaraz wracać.
— Nigdzie pani nie wróci — poinformował ją Gilchrist z nie ukrywaną satysfakcją. — Nie słyszała pani? Zostaliśmy objęci kwarantanną. Może pani za to podziękować Dunworthy’emu.
— Kwarantanną? — Poderwała się tak gwałtownie, że igła w ogóle nie trafiła w ramię. Przed chwilą z całkowitą obojętnością przyjęła wiadomość o chorobie, którą i ona mogła się zarazić, ale wzmianka o kwarantannie wstrząsnęła nią do głębi. — To niemożliwe! — stwierdziła stanowczo, po czym zwróciła się do Mary: — Czy to znaczy, że będę musiała tu zostać?
— Przynajmniej do chwili, kiedy uzyskamy wyniki badania krwi — odparła Mary, usiłując na nowo odszukać odpowiednią żyłę.
— To znaczy jak długo? — Montoya próbowała zerknąć na zegarek, ale jej starania były z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ Mary, nauczona przykrym doświadczeniem, tym razem mocno chwyciła ją za rękę. — Człowiek, który mnie tu przywiózł, nawet nie pozwolił mi nakryć stanowiska brezentem ani włączyć dmuchaw ciepłego powietrza, a deszcz leje jak z cebra. Jeśli tam szybko nie wrócę, wszystko znajdzie się pod wodą.
— Zostanie pani dopóty, dopóki nie pobiorę od was krwi i nie przeprowadzę testów na obecność przeciwciał.
Montoya chyba zrozumiała aluzję, ponieważ wreszcie wyprostowała ramię i przestała nim poruszać. Mary pobrała jej krew, zmierzyła temperaturę, założyła na przegub opaskę z monitorem. Dunworthy obserwował ją spod oka, zastanawiając się, czy mówiła prawdę. Chociaż… Przecież wcale nie powiedziała, że Montoya będzie mogła wrócić do swoich wykopalisk, tylko że musi zostać co najmniej do chwili zakończenia badań. A co potem? Czy wszyscy razem trafią na oddział chorób zakaźnych, gdzie zostaną umieszczeni w osobnych pokojach? A może tylko dostaną jakieś lekarstwo i zostaną zwolnieni ze szpitala?
Mary wreszcie zdjęła opaskę z przegubu Montoi i wręczyła jej ostatni zestaw formularzy.
— Kolej na pana, panie Latimer.
Latimer podniósł się z krzesła i z papierami w ręku ruszył w kierunku Mary. Mniej więcej w połowie drogi spojrzał na nie ze zdziwieniem, zawrócił, położył je na stole, by zaraz znowu wrócić, tym razem po wypełnioną po brzegi torbę ze świątecznymi prezentami.
— Zostawiła to pani w laboratorium — powiedział, podając ją lekarce.
— Och, bardzo panu dziękuję. Zechce pan postawić ją na podłodze? Nie mogę jej od pana wziąć, bo założyłam sterylne rękawiczki.
Postąpił zgodnie z jej życzeniem. Torba przechyliła się nieco i wysunął się z niej koniec szarego szalika, który Latimer starannie upchał z powrotem do pudełka.
— Zupełnie o niej zapomniałam — przyznała Mary. — Kiedy wybuchło to zamieszanie… O, mój Boże! — zasłoniła usta ręką. — Colin! O nim też zapomniałam! Która godzina?
— Osiem po czwartej — odparła Montoya nie patrząc na zegarek.
— Miał przyjechać o trzeciej!
Mary podniosła się raptownie z krzesła, potrącając przy okazji stolik. Probówki zabrzęczały głośno w stojaku.
— Może kiedy zobaczył, że cię nie ma, poszedł prosto do twojego mieszkania? — zasugerował Dunworthy.
Energicznie pokręciła głową.
— Nie trafiłby tam. Jeszcze nigdy nie był w Oxfordzie. Właśnie dlatego obiecałam, że wyjdę po niego na stację metra. Słowo daję, zupełnie wyleciało mi z głowy… — dodała, kierując te słowa raczej do siebie niż do kogokolwiek z obecnych.
— Wobec tego zapewne wciąż jeszcze siedzi na stacji. Mam pójść i go przyprowadzić? — zaofiarował się Dunworthy.
— Nie możesz — przypomniała mu. — Miałeś kontakt z chorobą.
— Wobec tego zadzwonię na stację. Poproszą go do telefonu, a ty powiesz mu, żeby wziął taksówkę. Gdzie miał wysiąść? Na Cornmarket Street?
— Tak.
Dunworthy zadzwonił do informacji, za trzecim razem uzyskał połączenie, spisał numer z ekranu, rozłączył się i natychmiast zatelefonował na stację. Numer był zajęty, więc po chwili spróbował ponownie.
— Czy Colin jest pani wnukiem? — zapytała Montoya, odrywając się od formularzy.
Pozostali nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. Gilchrist wypełniał rubryki, marszcząc brwi i pochrząkując z dezaprobatą, jakby chciał dać wszystkim do zrozumienia, iż uważa tę sytuację za kolejny przykład karygodnej lekkomyślności i braku kompetencji, Latimer cierpliwie czekał z podwiniętym rękawem, sanitariuszka zaś wciąż była pogrążona we śnie.
— Tak. To znaczy, mojej siostry. Miał spędzić ze mną Święta.
— O której ogłoszono kwarantannę?
— Dziesięć po trzeciej.
Dunworthy podniósł rękę na znak, że uzyskał połączenie.
— Czy to stacja metra przy Cornmarket Street? — zapytał zupełnie niepotrzebnie, ponieważ na ekranie pojawił się siedzący za pulpitem kontrolnym mężczyzna, wyraźnie zirytowany. Za jego plecami widać było sięgającą od sufitu do podłogi szybę, dalej zaś peron wypełniony tłumem ludzi. — Dzwonię w sprawie chłopca, który powinien przyjechać o trzeciej z Londynu. Ma dwanaście lat… — Dunworthy zakrył mikrofon ręką i zwrócił się do Mary:
— Jak on wygląda?
— Blondyn, niebieskie oczy, wysoki jak na swój wiek.
— Jest wysoki i jasnowłosy — powiedział Dunworthy do mikrofonu. — Nazywa się Colin…
— Templer — podpowiedziała mu Mary. — Umówiłam się z Deirdre, że o pierwszej wsadzi go do metra na Marble Arch.
— Colin Templer. Widział go pan może?
— Panie, kpisz pan sobie ze mnie?! — ryknął zawiadowca. — Mam tu na stacji pięciuset ludzi, którzy nie mogą wydostać się z Oxfordu, a pan pyta, czy widziałem jakiegoś dwunastoletniego chłopaka? Sam pan popatrz, co tu się dzieje!
Na ekranie pojawiło się ujęcie z innej kamery, pokazującej wzburzony tłum. Dunworthy wpatrywał się w twarze, usiłując wyłowić jasnowłosego chłopca o niebieskich oczach, ale obraz szybko się zmienił.