Fragmenty roztrzaskanych desek byłyby w sam raz. Co prawda, kiedy je wyszarpywała, dwie drzazgi utkwiły jej w dłoniach, ale przynajmniej zebrała sporo kawałków całkiem suchego, choć także przeraźliwie zimnego drewna. Kiedy jednak nieopatrznie schyliła się, by wyrwać dużą deskę sterczącą tuż nad kołem, tak bardzo zakręciło jej się w głowie, że niewiele brakowało, a runęłaby na ziemię.
— Chyba powinnaś trochę odpocząć — powiedziała na głos.
Usiadła ostrożnie i oparła się plecami o wóz.
— Doktor Ahrens… — wyszeptała po chwili. — Musi pani wymyślić coś na złagodzenie tych skutków ubocznych. Czuję się okropnie.
Gdyby położyła się na trochę, być może zawroty głowy ustąpiłyby i mogłaby znowu zabrać się do rozpalania ognia. Jednak na samą myśl o tym, że musiałaby się poruszyć, a przede wszystkim pochylić głowę, zrobiło jej się niedobrze. Pomału, ostrożnie, założyła kaptur i zamknęła oczy, lecz ból i tak przybrał na sile. Coś tu było nie w porządku. To niemożliwe, żeby jej organizm w taki sposób zareagował na przeskok czasowy. Skutki uboczne powinny ustąpić w ciągu godziny, najdalej dwóch, a w dodatku nikt nie wspomniał, że będą aż tak dokuczliwe. „Możesz się spodziewać niewielkiego bólu głowy” — powiedziała doktor Ahrens. Ani słowa o mdłościach, ani słowa o przeraźliwym zimnie.
Właśnie: zimno. Otuliła się spódnicą jak kocem, ale niewiele to pomogło. Już od jakiegoś czasu szczękała zębami, teraz zaś jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.
Zamarznę tu na śmierć, pomyślała. Nic na to nie poradzę. Nie dam rady rozpalić ognia. Po prostu nie dam rady, i już. Jest mi za zimno. Pomylił się pan, panie Dunworthy. Wszystko jest dokładnie na odwrót, niż pan przewidywał. Byłoby wspaniale, gdyby ktoś zechciał spalić mnie na stosie.
Nie uwierzyłaby, że będzie w stanie zasnąć, skulona w tak niewygodnej pozycji. Nie poczuła ciepła, które zazwyczaj zwiastuje nadciągający sen, a nawet gdyby je poczuła, uznałaby, że stanowi objaw skradającej się podstępnie hipotermii i czyniłaby wszystko, by wyrwać się z jego kojących objęć. Z pewnością jednak zasnęła, bo kiedy ponownie otworzyła oczy, przekonała się, iż leży na ziemi i spogląda w nocne, rozgwieżdżone niebo.
Głowę miała częściowo opartą o koło. Wciąż drżała z zimna, ale przynajmniej przestała szczękać zębami, głowa natomiast bolała ją jeszcze bardziej; ból uderzał w regularnych odstępach czasu, niczym rozkołysany, ogromny dzwon. Bolało ją właściwie cale ciało, a szczególnie klatka piersiowa — może dlatego, że za mocno przyciskała drewno, które zbierała na ognisko.
Coś jest nie w porządku, pomyślała już nie zaniepokojona, ale ogarnięta najprawdziwszą paniką. Czyżby to była jakaś alergiczna reakcja na przeskok czasowy? A czy w ogóle jest coś takiego? Dunworthy nigdy nie wspomniał o żadnej alergii, choć z pewnością nie omieszkałby tego uczynić, skoro nie pominął żadnych niebezpieczeństw, zarówno tych prawdziwych, jak i wyimaginowanych, które, jego zdaniem, groziły dziewczynie w średniowieczu.
Wsunęła rękę pod ubranie i odszukała miejsce po szczepieniu; opuchlizna była jeszcze wyraźna, ale już nie swędziała. Może to niedobrze? — przemknęło Kivrin przez głowę. Skoro nie swędzi, to może szczepionka przestała działać?
Spróbowała podnieść głowę, ale natychmiast zrezygnowała z tego zamiaru, ponieważ znowu zrobiło jej się niedobrze. Ostrożnie, powoli wysunęła rękę spod ubrania, podniosła do twarzy, dołączyła drugą, i wyszeptała w złożone dłonie:
— Panie Dunworthy… Chyba powinien mnie pan stąd zabrać.
Zasnęła ponownie, a kiedy się obudziła, do jej uszu dotarły dźwięki bardzo podobne do wesołej melodii wygrywanej przez kuranty. Jak to dobrze, pomyślała. Otworzyli sieć.
Trzymając się koła spróbowała oprzeć się o wóz.
— Tak się cieszę, panie Dunworthy… — wyszeptała, walcząc z ogarniającymi ją nudnościami. — Bałam się, że nie odbierze pan wiadomości ode mnie.
Dzwonienie nasiliło się, tuż przed nią zaś zatańczyło jakieś światełko. Kivrin podciągnęła się trochę wyżej.
— Rozpalił pan ogień — powiedziała. — To dobrze. Miał pan rację, że tutaj będzie bardzo zimno.
Siedziała oparta plecami o wóz, czując jak promieniujące od niego lodowate zimno przenika przez ubranie i ogarnia jej ciało. Znowu zaczęła szczękać zębami.
— Doktor Ahrens też miała rację. Powinnam zaczekać, aż opuchlizna zupełnie zniknie. Nie wiedziałam, że mój organizm zareaguje w taki sposób.
Nie, to jednak nie było ognisko tylko lampa. Dunworthy zbliżał się do niej z lampą w ręce.
— Ale chyba niczym się nie zaraziłam, prawda? To nie żaden wirus ani dżuma? — Dreszcze nasiliły się tak bardzo, że mówiła z coraz większym trudem. — To… To by było okropne. Zarazić się dżumą w średniowieczu… Ale przynajmniej wtopiłabym się w tło, jak mówią…
Wybuchnęła piskliwym, niemal histerycznym śmiechem, który przypuszczalnie zmroziłby Dunworthy’emu krew w żyłach.
— Wszystko w porządku — wymamrotała tak niewyraźnie, że sama z trudem rozumiała własne słowa. — Wiem, że pan się martwi, ale zupełnie niepotrzebnie. Nic mi nie jest, tylko…
Dunworthy zatrzymał się tuż przed nią i opuścił lampę prawie nad samą ziemię, aby oświetlić twarz dziewczyny. Kivrin widziała jego stopy obute w skórzane, bezkształtne trzewiki. Chciała coś powiedzieć na ten temat, zamierzała spytać, dlaczego założył średniowieczny strój, skoro zjawił się tylko po to, by ją zabrać, ale kołysanie lampy sprawiło, że ponownie zakręciło się jej w głowie.
Zamknęła oczy, a kiedy otworzyła je po dłuższej chwili, on już przy niej klęczał. Blask stojącej na ziemi lampy wydobywał z ciemności kaptur opończy całkowicie zasłaniający twarz i ręce złożone jak do modlitwy.
— Wszystko w porządku — zapewniła go, z trudem poruszając ustami. — Niepotrzebnie aż tak bardzo się pan martwi. Naprawdę nic mi nie jest. Czuję się tylko trochę słaba, i to wszystko.
Dopiero teraz podniósł głowę.
— Certes, it been derlostuh dayes forgott foreto getest hissahntes im aller — powiedział.
Miał surową, okrutną twarz pooraną licznymi bruzdami, prawdziwą twarz rzezimieszka. Obserwował ją wcześniej, kiedy leżała udając nieprzytomną, potem odszedł, by wrócić dopiero teraz, po zapadnięciu zmroku.
Kivrin spróbowała wyciągnąć rękę, by się przed nim zasłonić, ale mięśnie odmówiły jej posłuszeństwa.
— Idź sobie… — wyszeptała tak cicho, że z pewnością jej nie usłyszał. — Idź…
Powiedział coś, co zabrzmiało jak pytanie, ale nie zrozumiała ani słowa. Mówi po staroangielsku, przemknęło jej przez głowę. Uczyłam się tego języka przez trzy lata, pan Latimer przekazał mi niemal całą swoją wiedzę na temat fleksji przymiotnikowej, więc powinnam wszystko rozumieć. To przez tę gorączkę. Tylko dlatego nie mam pojęcia, co on do mnie mówi.
Powtórzył to samo pytanie albo zadał jej nowe — nie potrafiła stwierdzić jak było naprawdę.
Jestem chora. Nie rozumiem go, bo jestem chora.
— Dobry człowieku… — zaczęła, lecz pozostała część przygotowanego zawczasu przemówienia umknęła jej z pamięci. — Pomóż mi — szepnęła, rozpaczliwie usiłując sobie przypomnieć, jak to będzie brzmiało po staroangielsku, ale do głowy przychodziła jej tylko kościelna łacina. — Domine, ad adjuvandum mefestina… — wyszeptała wreszcie.
Pochylił głowę nad złożonymi rękami i zaczął mamrotać coś tak cicho, że nie była w stanie dosłyszeć ani słowa. Zaraz potem chyba straciła przytomność, ponieważ kiedy znowu otworzyła oczy, niósł ją dokądś. Wciąż słyszała dzwonienie dobiegające z otwartej sieci i próbowała ustalić kierunek, w którym powinna pójść, aby tam dotrzeć, ale szczękanie zębów — jej zębów — było tak głośne, że te starania spełzły na niczym.