— We wrześniu poddał się obowiązkowym szczepieniom okresowym.
— Ma pan na to jakiś dowód?
— Czy on też przeszedł? — spytała sanitariuszka. Wszyscy, nie wyłączając Latimera, spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Byli przekonani, że wciąż drzemie, ponieważ siedziała w fotelu z opuszczoną głową, przyciskając oburącz do piersi formularze z nazwiskami.
— Powiedział pan, że wysłaliście kogoś w średniowiecze — wyjaśniła cierpliwym tonem. — Czy on też się tam przedostał?
— Obawiam się, że… — zaczął Gilchrist, ale kobieta nie pozwoliła mu dokończyć.
— Chodzi mi o wirusa. Czy mógł przedostać się w przeszłość?
Gilchrist spojrzał z niepokojem na Dunworthy’ego.
— To chyba niemożliwe, prawda?
— Zgadza się — potwierdził Dunworthy. Nie ulegało wątpliwości, iż Gilchrist nie ma bladego pojęcia ani o paradoksach, ani o teorii napiętej struny. Kto jak kto, ale on z pewnością nie dysponował wystarczającą wiedzą, by zastępować dziekana. Nie znał nawet podstawowych zasad działania sieci, dzięki której udało mu się wysłać Kivrin w odległą przeszłość. — Sieć zamknęłaby się natychmiast, gdyby tylko trafił do niej groźny wirus.
— Doktor Ahrens wspomniała, że ten Hindus jest na razie jedynym przypadkiem, a pan powiedział — sanitariuszka wskazała na Dunworthy’ego — że odbył w terminie wszystkie obowiązkowe szczepienia. Z tego wynika, że nie mógł zarazić się żadną ze znanych chorób, bo na wszystkie był uodporniony. Z tego co wiem, w średniowieczu aż roiło się od różnych chorób, zgadza się? Ospa, dżuma, i takie inne…
— Pragnę panią zapewnić, iż sekcja średniowiecza podjęła wszelkie niezbędne kroki, aby…
— Nie ma możliwości, aby wirus przedostał się przez sieć — przerwał Gilchristowi Dunworthy. — Po prostu nie ma, i już. Na coś takiego nie pozwoliłoby kontinuum czasoprzestrzenne.
Jednak sanitariuszka nie dawała za wygraną.
— Ale przecież wysyłacie w przeszłość ludzi, a wirus jest znacznie mniejszy od człowieka.
Po raz ostatni słyszał ten argument wiele lat temu, kiedy tylko nieliczni dokładnie znali teorię wyjaśniającą działanie sieci.
— Jeśli chodzi o nas, to przedsięwzięliśmy wszystkie środki ostrożności — wtrącił się Gilchrist.
— Przez sieć nie przedostanie się nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób wpłynąć na bieg historii — oświadczył Dunworthy, spoglądając na niego z wściekłością. Gadanina o środkach ostrożności sugerowała istnienie niebezpieczeństwa, przed którym należało się uchronić. — Nigdy nie zdarzyło się, by sieć przesłała w przeszłość promieniowanie, bakterie albo toksyny, choćby w minimalnych ilościach. Jeśli coś takiego znajdzie się w zasięgu jej działania, sieć po prostu nie otworzy się, i tyle.
Mimo wszystko sanitariuszka nie sprawiała wrażenia przekonanej.
— Zapewniam panią… — zaczął Gilchrist po raz trzeci, lecz na szczęście właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Mary z naręczem różnobarwnych kartek. Gilchrist natychmiast zerwał się z miejsca. — Doktor Ahrens, czy istnieje możliwość, żeby choroba, na którą zapadł pan Chaudhuri, przedostała się przez sieć?
— Oczywiście, że nie — odparła wzruszając ramionami, jakby zdziwiło ją, że ktoś mógł wpaść na równie niedorzeczny pomysł. — Po pierwsze, choroby nie rozprzestrzeniają się za pośrednictwem sieci, ponieważ doprowadziłoby to do powstania wielu paradoksów. Po drugie, nawet gdyby wirus dotarł do nas ze średniowiecza, co jest całkowicie niemożliwe, jego okres inkubacji musiałby wynosić niespełna godzinę, co również jest niemożliwe. Jednak nawet gdyby tak właśnie było, zachorowałby nie tylko Badri, ale i my wszyscy, ponieważ — zerknęła na zegarek — minęło już wystarczająco wiele czasu, aby rozwinęły się pełne objawy choroby.
Zaczęła zbierać listy z nazwiskami osób, z którymi kontaktowali się w ostatnim czasie.
— Jako pełniący obowiązki dziekana Wydziału Historycznego mam mnóstwo ważnych obowiązków — oświadczył Gilchrist zirytowanym tonem. — Jak długo jeszcze zamierza pani nas tu trzymać?
— Tylko tyle, żeby zebrać formularze i rozdać instrukcje — odparła. — Przypuszczalnie około pięciu minut.
Zabrała Latimerowi jego formularz. Widząc to, Montoya pochyliła się nad swoim i zaczęła w pośpiechu wypełniać rubryki.
— Pięć minut? — zdziwiła się sanitariuszka. — A więc możemy iść, dokąd chcemy?
— W pewnym sensie. Traktujcie to jako okres próbny.
Włożyła formularze na spód sterty papierów, po czym zaczęła rozdawać kartki leżące na wierzchu. Miały jaskrawopomarańczowy kolor i wydrukowano na nich coś w rodzaju oświadczenia, w którym „niżej podpisany” informował o tym, że wychodzi ze szpitala na własną prośbę oraz że zwalnia Klinikę Uniwersytecką od wszelkiej odpowiedzialności za ewentualne konsekwencje, jakie ta decyzja może za sobą pociągnąć.
— Skończyliśmy już badania krwi — dodała. — W żadnej próbce nie stwierdziliśmy zwiększonej liczby przeciwciał.
Wręczyła Dunworthy’emu kolejny druk, tym razem na błękitnym papierze, dla odmiany zwalniający Ministerstwo Zdrowia od wszelkiej odpowiedzialności za stan zdrowia pacjenta oraz stwierdzający, iż niżej podpisany pacjent zobowiązuje się w ciągu trzydziestu dni pokryć koszty swego ewentualnego leczenia w części nie objętej obowiązkowym ubezpieczeniem zdrowotnym.
— Skontaktowałam się też ze Służbą Ochrony Epidemiologicznej. Zalecili nam prowadzenie regularnych kontroli, łącznie z badaniem krwi przeprowadzanym co dwanaście godzin.
Następny formularz był zielony i nosił nagłówek: „Podstawowe zasady postępowania dla osób wchodzących w skład grupy kontaktu pierwotnego”. Zasada numer jeden brzmiała następująco: „Unikaj kontaktu z ludźmi”.
Dunworthy pomyślał przelotnie o Finchu, o członkiniach amerykańskiego zespołu dzwonników, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czekających na niego tuż za bramą college’u Balliol, a także o wypełniającym ulice tłumie, przez który będzie musiał się przecisnąć.
— Co pół godziny mierzcie temperaturę i nanoście wyniki pomiarów na ten wykres — mówiła Mary, rozdając żółte, trochę mniejsze arkusze. — Jeśli zauważycie stałą tendencję wzrostową, natychmiast zgłoście się do kliniki. Dopuszczalne są niewielkie wahania, od 36 stopni do 37,4. Zazwyczaj wieczorem temperatura jest nieco wyższa niż rano i przed południem. Jeśli przekroczy 37,4, albo jeżeli poczujecie bóle głowy, trudności z oddychaniem albo będziecie mieli kłopoty z koncentracją, bezzwłocznie udajcie się do szpitala.
Sądząc po minach osób, do których kierowała te słowa, wszystkie właśnie w tej chwili poczuły gwałtowny ból głowy. Dunworthy dopiero teraz uświadomił sobie, że głowa boli go nieprzerwanie co najmniej od południa.
— W miarę możliwości unikajcie kontaktów z innymi ludźmi — ciągnęła. — Zapisujcie nazwiska wszystkich, z którymi się stykacie. Wciąż jeszcze nie wiemy, w jaki sposób rozprzestrzenia się ten wirus, ale większość myksowirusów przenosi się drogą kropelkową i poprzez bezpośredni kontakt zarażonego osobnika ze zdrowym. Tak często jak to możliwe myjcie ręce gorącą wodą i mydłem.
Wcisnęła Dunworthy’emu jeszcze jedną kartkę. Różową. Kolory zaczynały się powtarzać. Na górze umieszczono wydrukowane tłustą czcionką słowo KONTAKTY, poniżej zaś, nieco mniejszą: Nazwisko, Adres, Rodzaj kontaktu, Czas.
Wielka szkoda, że wirus, który dopadł Badriego, nie musiał najpierw poradzić sobie z Ministerstwem Zdrowia, Służbą Ochrony Epidemiologicznej oraz innymi, podobnymi do nich, instytucjami. Ponad wszelką wątpliwość poległby już w drzwiach, przywalony stosem zadrukowanego papieru.