— Zgłosicie się na badanie jutro o siódmej rano, a tymczasem proponuję solidną kolację i ciepłe łóżko. Odpoczynek stanowi najlepszą broń przeciwko wszystkim znanym wirusom. — Spojrzała na sanitariuszy. — Oboje macie urlop do końca kwarantanny. — Rozdała wszystkim jeszcze kilka różnobarwnych świstków, po czym zapytała wesoło: — Są jakieś wątpliwości?
Dunworthy spojrzał na sanitariuszkę, oczekując, że ta natychmiast zapyta, czy to możliwe, by ospa wietrzna przedostała się za pośrednictwem sieci ze średniowiecza, ale kobieta siedziała w milczeniu, patrząc obojętnie na plik papierów leżących na jej kolanach. Odezwała się natomiast Montoya:
— Czy mogę wracać do wykopalisk?
— Nie, chyba że stanowisko znajduje się wewnątrz obszaru objętego kwarantanną.
— Pięknie! — prychnęła z wściekłością Amerykanka, wpychając formularze do kieszeni wojskowej kurtki. — Siedziałam tu jak głupia, a w tym czasie deszcz zatopił mi całą wioskę!
Wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami.
— Są jeszcze pytania? — zapytała Mary z nie zmąconym spokojem. — Skoro nie, to do zobaczenia o siódmej rano.
Pierwsza do drzwi ruszyła sanitariuszka, ziewając i przeciągając się, jakby już myślała o kolejnej drzemce, tuż za nią zaś podążył jej kolega. Latimer wciąż siedział przy stoliku, obserwując wskazania monitora przytroczonego do przegubu. Gilchrist rzucił półgłosem jakąś kąśliwą uwagę pod jego adresem, po czym wstał z fotela, założył płaszcz, do jednej ręki wziął parasol, do drugiej natomiast swój plik formularzy.
— Oczekuję, że będę informowany na bieżąco o rozwoju sytuacji — powiedział. — Zamierzam skontaktować się z Basigamem i przekonać go, że jego obecność na uczelni jest absolutnie nieodzowna.
Odwrócił się gwałtownie na pięcie i wyszedł, ale w drzwiach musiał jeszcze zaczekać na Latimera, któremu podmuch powietrza wyrwał z ręki dwie kolorowe kartki.
— Zajrzyj rano do Latimera, dobrze? — odezwała się Mary, kiedy obaj mężczyźni wyszli na korytarz. — Na pewno zapomni, że ma tu być o siódmej.
— Chcę porozmawiać z Badrim — oświadczył stanowczo Dunworthy.
— Laboratorium, Brasenose… — mruczała, przeglądając wypełnione formularze. — Dziekanat, Brasenose, laboratorium, znowu Brasenose… Czy nikt nie spotkał Badriego poza siecią?
— W karetce powiedział, że coś się nie zgadza. Mogło mu chodzić o poślizg. Jeśli jest większy niż tydzień, Kivrin nie zdoła precyzyjnie ustalić daty i nie będzie jej na miejscu wtedy, kiedy otworzymy sieć, żeby ją stamtąd wyciągnąć.
Mary nie odpowiedziała. Ze zmarszczonymi brwiami w dalszym ciągu przeglądała formularze. Dunworthy nie dawał jednak za wygraną.
— Muszę mieć całkowitą pewność, że udało mu się ją zlokalizować.
Dopiero teraz oderwała wzrok od papierów.
— W porządku — powiedziała. — Te listy do niczego nam się nie przydadzą. Tylko Badri byłby w stanie powiedzieć, gdzie bywał i z kim widywał się w ciągu minionych trzech dni. — Podniosła się z krzesła i poprowadziła Dunworthy’ego korytarzem. — Posadziłam przy nim pielęgniarkę, żeby wypytała go o wszystko, ale on jest zupełnie zdezorientowany, a w dodatku sprawia wrażenie, jakby się jej bał. Może tobie uda się coś z niego wyciągnąć.
Wsiedli do windy.
— Poproszę na parter — powiedziała Mary do mikrofonu, poczym odwróciła się do Dunworthy’ego. — Odzyskuje przytomność tylko na kilka chwil, a potem przez godzinę albo dwie nie ma z nim żadnego kontaktu. Możliwe, że będziesz musiał przesiedzieć przy nim do rana.
— Nie szkodzi — odparł. — I tak nie zasnę, dopóki nie przekonam się, że Kivrin nic nie grozi.
Wjechali inną windą na drugie piętro, przeszli kolejnym korytarzem, minęli drzwi opatrzone napisem: ZAKAZ WSTĘPU — ODDZIAŁ IZOLACYJNY. Za drzwiami przy biurku siedziała pielęgniarka i z ponurym wyrazem twarzy obserwowała ekran monitora.
— Przyszliśmy do pana Chaudhuri — poinformowała ją Mary. — Potrzebujemy dwa kombinezony. Jak on się czuje?
— Znowu ma wyższą gorączkę — odparła siostra, wręczając im dwa aseptyczne kombinezony. Były wykonane częściowo z cienkiego, ale mocnego papieru, częściowo zaś z plastiku. — 39,8. Musieli także założyć maski, czepki szczelnie okrywające głowę, rękawiczki oraz coś w rodzaju obszernych pokrowców na buty. Dunworthy popełnił błąd, ponieważ najpierw wciągnął rękawiczki i potem stracił mnóstwo czasu na rozpakowanie i założenie maski.
— Musisz zadawać bardzo konkretne pytania — poinstruowała go Mary. — Przede wszystkim spróbuj się dowiedzieć, co robił od samego rana, czy spędził z kimś noc, gdzie jadł śniadanie, i tak dalej. Przy tak wysokiej gorączce może mieć kłopoty z zebraniem myśli, więc zapewne będziesz musiał go pytać po kilka razy.
Otworzyła drzwi do pokoju Badriego. Pomieszczenie właściwie nie bardzo zasługiwało na miano pokoju, gdyż mieściło się w nim tylko łóżko i składane krzesło, brakowało natomiast miejsca choćby na maleńki stolik. Całą ścianę, za wezgłowiem łóżka, zajmowały monitory i urządzenia migające różnokolorowymi lampkami. Aparatura medyczna piętrzyła się także w kącie przy krześle. Mary zerknęła przelotnie na Badriego, po czym skoncentrowała uwagę na wskaźnikach.
Dunworthy także spojrzał na ekrany. Na największym widniało mnóstwo liter i cyfr układających się w zupełnie niezrozumiałą całość. Ostatni rząd wyglądał następująco: „ICU 14320691 22-12-54 1803 200/RPT 1800CRS IMJPCLN 200MG/q6h MZ40211-7 M AHRENS”. Chyba zaordynowane leczenie albo coś w tym rodzaju.
Na pozostałych ekranach także pulsowały napisy i liczby. Oczywista i zrozumiała była tylko jedna z nich, na małym ciekłokrystalicznym ekranie w górnym rzędzie, drugim z prawej. 39,9.
— Boże!
Dunworthy przeniósł wzrok na Badriego. Technik leżał z rękami na kocu, podłączony do dwóch kroplówek wiszących na metalowych stojakach nad łóżkiem. Miał zamknięte oczy i wyostrzone rysy twarzy, jakby od rana stracił sporo na wadze. Jego ciemna skóra nabrała dziwnego, fioletowego odcienia.
— Badri, słyszy nas pan? — zapytała Mary, pochylając się nad chorym.
Otworzył oczy i spojrzał na nich. Z pewnością nie rozpoznał ani jej, ani Dunworthy’ego; należało to raczej przypisać chorobie niż faktowi, że byli ubrani w kombinezony i mieli maski na twarzach. Mary nie dawała jednak za wygraną.
— Przyszedł pan Dunworthy. Chce z panem porozmawiać.
Z jej kieszeni dobiegło natarczywe popiskiwanie sygnalizatora.
— Pan Dunworthy? — powtórzył technik zachrypniętym głosem. Spróbował usiąść w łóżku, lecz Mary przytrzymała go delikatnie.
— Tak. Ma do pana kilka pytań. — Poklepała go lekko po klatce piersiowej, tak jak niedawno w laboratorium w Brasenose, po czym wyprostowała się i obrzuciła wskaźniki uważnym spojrzeniem. — Proszę się nie ruszać. Muszę już iść, ale pan Dunworthy zostanie z panem. Proszę spokojnie leżeć i odpowiadać na jego pytania.
Wyszła z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi.
— Pan Dunworthy?… — wyszeptał ponownie Badri, jakby usiłował pojąć znaczenie tych słów.
— Tak jest. — Dunworthy przysiadł na brzeżku krzesła. — Jak się pan czuje?
— Kiedy on tu przyjdzie? — zapytał technik słabym głosem. Na jego twarzy malowało się ogromne napięcie. Znowu spróbował usiąść, lecz Dunworthy nie pozwolił mu na to. — Koniecznie muszę z nim porozmawiać… — wyszeptał Badri. — Stało się coś niedobrego.