Выбрать главу

— Jestem chora — powiedziała Kivrin do kobiety. — Dlatego nie rozumiem, co do mnie mówicie.

Jednak tym razem nikt nie wyłonił się z mroku, by podać jej kubek z cierpkim napojem. Możliwe, że znudziło im się patrzeć, jak płonie na stosie, i wszyscy sobie poszli. Rzeczywiście, egzekucja przeciągała się w nieskończoność, choć teraz płomienie stały się jeszcze bardziej gorące.

Rudzielec posadził ją przed sobą na białym koniu i zagłębił się w las. Była pewna, że wiezie ją z powrotem na miejsce przeskoku. Koń był teraz osiodłany, przy uprzęży zaś miał mnóstwo dzwoneczków, które wygrywały skoczną melodię, chyba „Pójdźmy wszyscy do stajenki”. Brzmiały coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie Kivrin odniosła wrażenie, że huczą jak ogromne dzwony kościoła Najświętszej Marii Panny.

Długo jechali w milczeniu, aż wreszcie doszła do wniosku, że chyba powinni być już na miejscu.

— Czy to daleko? — zapytała rudowłosego mężczyznę. — pan Dunworthy będzie się niepokoił.

Nie odpowiedział. Wyjechali z lasu i skierowali się w dół wzgórza. Księżyc oświetlał zimnym blaskiem nagie konary drzew i malował srebrem dach kościoła stojącego u podnóża wzniesienia.

— To nie tutaj! — zaprotestowała.

Niewiele brakowało a szarpnęłaby za cugle, by zawrócić wierzchowca, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że wtedy łatwo mogłaby zsunąć się na ziemię, więc tylko jeszcze mocniej objęła szyję mężczyzny. Chwilę potem dotarli do drzwi; otworzyły się, podobnie jak następne, potem zaś ogarnęło ją ciepło i jasność, i znowu zadźwięczały dzwonki, i zrozumiała, że jednak, mimo wszystko, zawiózł ją tam, gdzie chciała się znaleźć.

— Shay boyen syke nighonn tdeeth — powiedziała kobieta.

Miała pomarszczone ręce o grubej, szorstkiej skórze. Ściągnęła przykrycie z łóżka, a kiedy mężczyzna położył dziewczynę, otuliła ją troskliwie. Kivrin poczuła na twarzy dotknięcie miękkiego, ciepłego futra. A może to były tylko jej włosy?

— Dokąd mnie przywieźliście?

Kobieta pochyliła się, jakby nie dosłyszała i czekała na powtórzenie pytania. Kivrin uświadomiła sobie, że zadała je po angielsku. Translator nie działał. Gdyby funkcjonował, powinna myśleć po angielsku, natomiast mówić po staroangielsku, przy czym proces tłumaczenia zachodziłby bez udziału jej świadomości. Może właśnie uszkodzenie translatora było przyczyną, dla której nie rozumiała prawie nic z tego, co do niej mówili?

Skupiła się, usiłując sobie przypomnieć, jak będzie po staroangielsku: „Dokąd mnie przywieźliście?” Po krótkim namyśle doszła do wniosku, że powinna raczej zapytać: „Co to za miejsce?”, ale zupełnie wyleciało jej z głowy jak po staroangielsku będzie „miejsce”.

Miała trudności z zebraniem myśli. Kobieta okrywała ją kolejnymi futrami, lecz mimo to Kivrin z każdą chwilą robiło się coraz zimniej, jakby rozgrzewający ją od wewnątrz płomień gasł, pozbawiony dopływu tlenu.

„Co to za miejsce?” też nie miało najmniejszego sensu. Nikt by jej nie zrozumiał. Znajdowała się w jakiejś wsi, ponieważ minęli kościół i zsiedli z konia przed dużym domem, musi więc zapytać: Jak nazywa się ta wioska?”

Przypomniała sobie słowo „miejsce”: demain. Ale jaką zastosować konstrukcję? Może francuską?

— Quelle demeure avez vous m’apportee? — powiedziała głośno, lecz nikt jej nie usłyszał, ponieważ kobieta akurat oddaliła się od łóżka.

Nie, to też do niczego. Ci ludzie już od dwustu lat nie byli Francuzami. Powinna zadać pytanie po staroangielsku. „Gdzie leży wieś, do której mnie przywieźliście?” Ale jak jest „wieś”?

Zatrzymali się przed jakimś domem i rudzielec zapukał do drzwi. Z domu wyszedł potężnie zbudowany mężczyzna z siekierą w ręku — na pewno wziął ją po to, by narąbać więcej drewna na stos. Zaraz potem z wnętrza wyłoniła się kobieta, powiedziała kilka niezrozumiałych słów i zatrzasnęła drzwi. Zostali sami, w ciemności.

— Panie Dunworthy! Doktor Ahrens! — usiłowała zawołać, ale ból w klatce piersiowej był tak silny, że z jej ust wydobył się głos niewiele donośniejszy od szeptu. — Nie pozwól, żeby zamknęli sieć — powiedziała do rudzielca, który tymczasem znowu przeistoczył się w rzezimieszka.

— Nie — zwrócił się do kobiety. — Tylko ją poturbowali. Drzwi otworzyły się ponownie i rudowłosy mężczyzna wniósł ją na stos.

Żar był nie do wytrzymania.

— Thawmot goonawt plersounn roshundt prayenum comth ithre.

Kivrin podniosła głowę i rozchyliła usta, ale kobieta nie miała w dłoniach kubka, tylko świecę. Trzymała ją bardzo blisko twarzy dziewczyny. Zbyt blisko. Lada chwila włosy mogły stanąć w płomieniach.

— Der maydemot nedes dya.

Płomień musnął jej policzek. Włosy zajęły się ogniem. Twarz Kivrin otoczyła gorąca, czerwonopomarańczowa poświata.

— Szszsz…

Kobieta usiłowała ją uspokoić, ale dziewczyna nie dawała za wygraną. Wreszcie zdołała oswobodzić ręce i zaczęła szarpać się za włosy, próbując strząsnąć z nich płomienistego napastnika. Chwilę potem ogień przeniósł się także na jej ręce.

— Szszsz… — powtórzyła kobieta, chwytając ją za przedramiona.

Nie, to nie była ona. Kobiety nie są tak silne. Kivrin wykonywała rozpaczliwe ruchy głową, by ugasić płonące włosy, ale ktoś unieruchomił jej także głowę. Ogień rozprzestrzeniał się coraz szybciej.

Zaraz po przebudzeniu poczuła zapach dymu. Widocznie ogień zgasł, kiedy była pogrążona we śnie. Coś takiego przydarzyło się jednemu z męczenników, którego spalono na stosie; jego przyjaciele dorzucili do ognia wilgotnego chrustu, w nadziei, że nieszczęśnik udusi się w gęstym dymie, zanim dotrą do niego płomienie, ale nieco przesadzili z gorliwością, w wyniku czego biedak konał przez długie godziny, skwiercząc na wolnym ogniu.

Kobieta pochyliła się nad nią. Dym był tak gęsty, że Kivrin nie mogła nawet w przybliżeniu określić jej wieku. Zapewne rudzielec ugasił płonący stos, dym zaś wziął się stąd, że idąc do niej, mężczyzna rozrzucał nadpalone głownie.

Kobieta zwilżyła jej czoło. Krople wody spłynęły dziewczynie po skroniach.

— Hauccaym anchi towoem denswile?

— Jestem Isabel de Beauvrier — powiedziała Kivrin. — Jadę do Evesham, do brata, którego zmogła choroba. — Nie była w stanie zebrać myśli na tyle, by spróbować sił w staroangielszczyźnie. — Gdzie jestem? — zapytała słabym głosem.

Czyjaś twarz zbliżyła się do jej twarzy.

— Hau hightes towe?

To znowu był rzezimieszek z zaklętego lasu. Przerażona, cofnęła się raptownie.

— Odejdź! — zażądała. — Czego chcesz ode mnie?

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus sancti.

Łacina, pomyślała z ulgą. Gdzieś w okolicy musi mieszkać ksiądz. Uniosła głowę i rozejrzała się po pokoju, ale nikogo nie dostrzegła, tyle było tam dymu. Przecież ja też znam łacinę, uświadomiła sobie. Pan Dunworthy dopilnował, żebym się jej nauczyła.

— Nie powinniście go tu wpuszczać — powiedziała. — To bandyta!

Bolało ją gardło i miała trudności z oddychaniem, lecz sądząc po reakcji rzezimieszka, który cofnął się gwałtownie, jakby zaskoczony, nie tylko usłyszeli jej słowa, ale także je zrozumieli.

— Nie obawiaj się — odparł kapłan. Ona również rozumiała go bez trudu. — Wkrótce wrócisz do domu.