Выбрать главу

Sprawdziła podłączenia kroplówek, poprawiła pościel i wyszła z pokoju.

Odgłos zamykanych drzwi wyrwał Badriego z drzemki. Otworzył oczy, po czym zamrugał szybko.

— Muszę zadać panu kilka pytań — powiedział Dunworthy, korzystając ze sposobności. — Musimy ustalić, z kim się pan widywał i z kim rozmawiał. Nie chcemy, żeby ktoś jeszcze zachorował. Gdyby udało nam się dotrzeć do tych ludzi, być może zdołalibyśmy zapobiec epidemii.

— Kivrin. — Badri mówił cicho, prawie szeptem, ale jego palce były silnie zaciśnięte na ręce Dunworthy’ego. — W laboratorium.

— Dziś rano? — zapytał Dunworthy. — A może wcześniej? Czy spotkał się pan z Kivrin wczoraj albo przedwczoraj?

— Nie.

— Co robił pan wczoraj?

— Sprawdzałem sieć.

Palce o granatowych paznokciach zacisnęły się jeszcze mocniej.

— Przez cały dzień?

Pokręcił głową. Musiał to być dla niego duży wysiłek, ponieważ urządzenia pomiarowe zareagowały serią alarmujących pisków i miganiem kontrolnych lampek.

— Chciałem się z panem spotkać.

— Wiem, dostarczono mi wiadomość od pana. Co robił pan później? Spotkał się pan z Kivrin?

— Kivrin… — powtórzył technik. — Sprawdziłem obliczenia Puchalskiego.

— Czy były prawidłowe?

— Tak — odparł Badri ze zmarszczonymi brwiami.

— Jest pan pewien?

— Tak. Przeliczyłem wszystko dwa razy. — Umilkł na chwilę, by złapać oddech. — Uruchomiłem dwie niezależne procedury kontrolne.

Z piersi Dunworthy’ego wyrwało się westchnienie ulgi. A więc współrzędne zostały obliczone prawidłowo.

— A co z poślizgiem? Jak duży był poślizg?

— Okropnie bolała mnie głowa… — wymamrotał Badri. — Od rana. Chyba za dużo wypiłem na przyjęciu.

— Na jakim przyjęciu?

— Jestem zmęczony…

— Na jakim był pan przyjęciu? — nie ustępował Dunworthy, czując się niemal jak inkwizytor. — I kiedy? W poniedziałek?

— We wtorek — odparł Badri. — Za dużo wypiłem.

Powoli przekręcił głowę na poduszce.

— Niech pan postara się odpocząć. — Dunworthy najdelikatniej jak mógł uwolnił rękę z uścisku palców Badriego. — Najlepiej gdyby udało się panu zasnąć.

— Miło, że pan przyszedł — powiedział technik, wyciągając rękę.

Dunworthy uścisnął ją, po czym obserwował w milczeniu, jak technik ponownie odwraca głowę na bok i natychmiast zasypia. Znowu zaczęło padać. Zza zasłoniętego okna dobiegał monotonny szmer deszczu.

Do tej pory Dunworthy nie zdawał sobie sprawy, że Badri jest tak poważnie chory. Zanadto martwił się o Kivrin, żeby poświęcać mu więcej uwagi. Być może zbyt pochopnie ocenił Montoyę i pozostałych; wszyscy mieli przecież swoje obowiązki i żadne z nich, nawet on, nie zadało sobie trudu, by zastanowić się, czy choroba Badriego nie oznacza czegoś poważniejszego niż chwilowe utrudnienia w codziennym życiu. Nawet słowa Mary, która całkiem serio brała pod uwagę możliwość wybuchu epidemii, nie dały im nic do myślenia, podobnie jak fakt, że Badri przeszedł wszystkie obowiązkowe szczepienia, a jednak leży tu, w izolatce, z temperaturą sięgającą czterdziestu stopni.

Czas mijał powoli. Dunworthy wsłuchiwał się w szmer deszczu oraz dobiegające z daleka bicie zegarów odmierzających kolejne kwadranse. Potężnie zbudowana siostra oddziałowa poinformowała go ponurym tonem, że kończy dyżur. Niedługo potem do izolatki weszła znacznie młodsza i drobniejsza, jasnowłosa pielęgniarka — przypuszczalnie praktykantka — by sprawdzić, czy wszystko w porządku z kroplówkami i rzucić okiem na wskazania aparatury.

Badri to tracił przytomność, to ją odzyskiwał, ale za każdym razem, kiedy wracała mu świadomość, wydawał się bardziej wycieńczony i z coraz większym trudem udzielał odpowiedzi na pytania Dunworthy’ego.

Ten jednak nie rezygnował. Okazało się, że przedświąteczne przyjęcie odbyło się w Headington. Później Badri poszedł do pubu — niestety, nie był w stanie przypomnieć sobie jego nazwy. Poniedziałkowy wieczór spędził samotnie w laboratorium, sprawdzając obliczenia Puchalskiego. Z Londynu wrócił w południe, metrem. Sprawa przedstawiała się beznadziejnie: pasażerowie metra, uczestnicy przyjęcia, ludzie, z którymi zetknął się w Londynie… Nigdy nie uda się do wszystkich dotrzeć, nawet gdyby Badri znał nazwisko każdego z nich.

— Którędy szedł pan dziś rano do Brasenose? — zapytał Dunworthy, kiedy technik po raz kolejny odzyskał przytomność.

— Rano? — powtórzył ze zdziwieniem technik, spoglądając na zasłonięte okno, jakby spodziewał się ujrzeć za nim jasny krąg słońca. — Jak długo spałem?

Dunworthy nie wiedział, co odpowiedzieć, bo przecież Badri przespał z przerwami już kilka dobrych godzin.

— Jest dziesiąta — odparł, zerknąwszy na zegarek. — Przywieźliśmy pana do szpitala o wpół do drugiej. Rano kierował pan przeskokiem. Wysłał pan Kivrin w średniowiecze. Czy pamięta pan, kiedy po raz pierwszy poczuł się pan chory?

— Którego dziś mamy? — zapytał niespodziewanie Badri.

— Dwudziesty drugi grudnia. Jest pan tu dopiero niecałe pół doby.

— Rok! — wyszeptał technik, próbując usiąść w łóżku. — Który rok?

Dunworthy spojrzał z niepokojem na monitory. Temperatura chorego osiągnęła prawie 40 stopni.

— 2054 — powiedział łagodnym tonem i pochylił się nad łóżkiem, by uspokoić majaczącego mężczyznę. — Dwudziesty drugi grudnia 2054 roku.

— Zostaw mnie!

Dunworthy wyprostował się i cofnął o dwa kroki.

— Zostaw mnie — powtórzył znacznie spokojniej Badri, podciągnął się wyżej i rozejrzał dokoła. — Gdzie jest pan Dunworthy? Muszę z nim porozmawiać.

— Tutaj jestem, Badri. — Chciał podejść do łóżka, ale zatrzymał się po pierwszym kroku, by nie wystraszyć chorego. — Co chce mi pan powiedzieć?

Jednak Badri go nie słyszał.

— W takim razie, gdzie może być? Przekaże mu pan wiadomość?

Wyciągnął rękę z nie istniejącą kartką. Dunworthy domyślił się, iż technikowi wydaje się, że jest znowu wtorkowe popołudnie, kiedy przyszedł do college’u Balliol.

— Muszę szybko wracać do sieci — ciągnął Badri, spoglądając na także nie istniejący zegarek. — Czy laboratorium jest otwarte?

— O czym chciał pan rozmawiać z panem Dunworthym? Może chodzi o poślizg?

— Nie. Cofnąć się! Ostrożnie, bo upuścisz! — Skierował na Dunworthy’ego spojrzenie nieprzytomnych, szklistych oczu. — Na co czekacie? Łapcie go!

Do pokoju weszła młoda pielęgniarka.

— Majaczy — poinformował ją Dunworthy.

Obrzuciła pacjenta obojętnym spojrzeniem, po czym skoncentrowała uwagę na aparaturze kontrolującej funkcjonowanie jego organizmu. Dla Dunworthy’ego ekrany monitorów, przez które przebiegały z ogromną szybkością kolumny liczb i śmigały różnobarwne, przecinające się wykresy, stanowiły co najmniej groźny, a na pewno niepokojący widok, lecz pielęgniarka nie sprawiała wrażenia zatroskanej. Przyjrzawszy się uważnie ekranom, zajęła się regulowaniem kroplówek.

— Może tak byśmy się położyli, co? — rzuciła nie patrząc na Badriego i ten, o dziwo, natychmiast postąpił zgodnie z jej sugestią.

— Już myślałem, że pani sobie poszła — wyszeptał. — Dzięki Bogu…

Przerwał w pół zdania i znieruchomiał z częściowo przymkniętymi powiekami.

Zajęta kroplówkami pielęgniarka wciąż nie zwracała na niego uwagi.