Выбрать главу

Dunworthy nie dowiedział się, co było dalej, ponieważ właśnie wtedy pielęgniarka otworzyła drzwi i powiedziała mu, że Mary chce się z nim zobaczyć w izbie przyjęć.

Odruchowo spojrzał na zegarek; było dwadzieścia po czwartej. Badri wciąż spał z nieruchomą, spokojną twarzą. Pielęgniarka czekała na zewnątrz z środkiem dezynfekującym w ręce; spryskawszy okulary poradziła mu, by pojechał windą.

Nieprzyjemny, intensywny zapach pomógł mu wrócić do rzeczywistości. Kiedy winda zatrzymała się na parterze, był już prawie zupełnie przytomny. Mary czekała na niego w kombinezonie i masce na twarzy.

— Mamy drugi przypadek — powiedziała, wręczając mu zapakowany w folię kombinezon. — Przypuszczalnie to jedna z osób, które mijaliście na ulicy. Może uda ci się ją zidentyfikować.

Założenie kombinezonu przyszło mu niemal z takim samym trudem jak za pierwszym razem. Niewiele brakowało a pozrywałby samoprzylepne taśmy służące do zapinania ubioru.

— Na High Street były wtedy setki ludzi — odparł, wciągając rękawiczki. — A ja patrzyłem tylko na Badriego. Wątpię, czy uda mi się kogokolwiek rozpoznać.

— Wiem.

Mary otworzyła szklane drzwi i poprowadziła go korytarzem w głąb oddziału. Czuł się tak, jakby poprzednio był tutaj wiele lat temu.

Dwóch sanitariuszy w papierowo-plastikowych kombinezonach pchało przed sobą nosze na kółkach. Pacjentka była przykryta po szyję szpitalnym kocem. Druga kobieta, w ociekającym wodą płaszczu przeciwdeszczowym, udzielała informacji ubranej w ochronny strój rejestratorce.

— Nazywa się Beverly Breen — powiedziała przyciszonym głosem. — Mieszka w Surbiton, Plover Way 226. Od razu zorientowałam się, że coś z nią nie tak, kiedy tylko zaczęła mnie przekonywać, żebyśmy pojechały metrem do Northampton.

W jednej ręce trzymała złożoną parasolkę, w drugiej dużą damską torebkę. Kiedy rejestratorka zapytała ją o numer ubezpieczenia pacjentki, oparła parasolkę o ścianę, otworzyła torebkę i zaczęła przeglądać jej zawartość.

— Jej przyjaciółkę przywieziono przed chwilą ze stacji metra — poinformowała Mary Dunworthy’ego. — Skarżyła się na ból głowy i przejmujące uczucie zimna. Obie czekały tam na przydzielenie tymczasowej kwatery.

Dała znak sanitariuszom, żeby zatrzymali się na chwilę, po czym zsunęła nieco koc, aby mógł lepiej przyjrzeć się chorej, lecz było to zupełnie niepotrzebne.

Kobieta w mokrym płaszczu przeciwdeszczowym wreszcie znalazła legitymację ubezpieczeniową przyjaciółki, wręczyła ją urzędnikowi, po czym zapięła torebkę, założyła ją na ramię, wzięła do ręki parasolkę i także zbliżyła się do noszy. Parasolka była ogromnych rozmiarów, w przeraźliwie kolorowe kwiaty — Badri zderzył się z nią w drodze powrotnej do laboratorium — powiedział Dunworthy.

— Jesteś tego pewien?

— Rozpoznałem ją po parasolce — odparł, wskazując ruchem głowy kobietę, która usiadła na jednym z krzeseł stojących przy ścianie i zajęła się wypełnianiem formularzy.

— Która to mogła być godzina?

— Nie jestem pewien. Jakoś po pierwszej… Może wpół do drugiej?

— Otarł się o nią, czy wyminął w ostatniej chwili?

— Wpadł na nią całym pędem. Wytrącił jej z ręki parasolkę, przeprosił, ona zaczęła na niego wrzeszczeć, podał jej parasolkę i pobiegł dalej.

— Czy zakasłał albo kichnął?

— Nie pamiętam.

Sanitariusze powieźli kobietę na noszach w głąb oddziału. Mary ruszyła za nimi.

— Trzeba położyć ją w izolatce — powiedziała.

Przyjaciółka chorej zerwała się z krzesła, niezgrabnie przyciskając do piersi plik częściowo wypełnionych formularzy.

— W izolatce? — powtórzyła z niepokojem. — Czy to coś poważnego?

— Proszę iść ze mną — rzuciła Mary przez ramię, po czym zaprowadziła kobietę gdzieś, gdzie ubrana w sterylny kombinezon pielęgniarka pobierze jej krew i spryska środkiem dezynfekującym kwiecistą parasolkę. Znikły tak szybko, że Dunworthy nawet nie zdążył zapytać, czy może już sobie pójść. Otworzył usta, by zadać to pytanie rejestratorce, ale zrezygnował i opadł ciężko na krzesło. Obok leżała broszurka o zachęcającym tytule: „Nie ma nic ważniejszego niż zdrowy sen”.

Po drzemce na niewygodnym składanym krzesełku odczuwał ból karku, a w dodatku znowu zaczęły piec go oczy. Zdawał sobie sprawę, iż powinien wrócić do pokoju Badriego, ale nie był pewien, czy zdoła jeszcze raz powtórzyć rytuał polegający na zdejmowaniu starego i zakładaniu nowego kombinezonu. Poza tym i tak nie zdobyłby się na taką bezwzględność, by obudzić Badriego i zapytać, kto jeszcze zostanie przywieziony do szpitala z bólem głowy, dreszczami i temperaturą sięgającą 39,5 stopnia.

W każdym razie na pewno nie Kivrin. Zegarek Dunworthy’ego wskazywał wpół do piątej. Zderzenie Badriego z kobietą uzbrojoną w kolorową parasolkę nastąpiło o wpół do drugiej. Oznaczało to, że okres inkubacji wirusa wynosi piętnaście godzin, a piętnaście godzin temu Kivrin była w pełni zabezpieczona przez zarażeniem.

Wróciła Mary, bez czepka, z maską zsuniętą z twarzy. Miała potargane włosy i wydawała się równie zmęczona jak Dunworthy.

— Pani Gaddson może sobie iść, dokąd chce — poinformowała rejestratorkę. — Tylko proszę jej przypomnieć, żeby zgłosiła się o siódmej na badanie krwi. — Podeszła do Dunworthy’ego. — Zupełnie o niej zapomniałam — powiedziała z uśmiechem. — Sprawiała wrażenie niezbyt zachwyconej. Groziła mi nawet, że oskarży mnie o bezprawne ograniczenie wolności osobistej.

— Powinna za to łatwo dogadać się z moimi dzwonniczkami, bo one z kolei chcą podać mnie do sądu w związku z niewypełnieniem ustaleń zawartych w kontrakcie.

Mary przesunęła ręką po zmierzwionych włosach.

— Światowe Centrum Badań nad Grypą wreszcie zidentyfikowało wirusa — oznajmiła, po czym zerwała się z krzesła, jakby dostała zastrzyk energii. — Myślę, że przydałaby mi się filiżanka herbaty. Chodźmy.

Dunworthy zerknął niepewnie na rejestratorkę, która przez cały czas nie spuszczała z nich uważnego spojrzenia, a następnie z wysiłkiem dźwignął się na nogi.

— Będę w poczekalni przy sali zabiegowej — oznajmiła Mary.

— Dobrze, pani doktor. — Dziewczyna zawahała się wyraźnie, po czym powiedziała nieśmiało: — Niechcący podsłuchałam państwa rozmowę…

Mary znieruchomiała.

— Najpierw powiedziała mi pani, że pani Gaddson może wyjść ze szpitala, a potem wspomniała pani o Williamie… Czy to możliwe, żeby pani Gaddson była matką Williama Gaddsona?

— Owszem — odparła Mary, spoglądając ze zdziwieniem na dziewczynę.

— Pani jest jego koleżanką? — zapytał Dunworthy, zastanawiając się, czy rejestratorka zarumieni się tak samo jak jasnowłosa pielęgniarka.

Tak właśnie się stało.

— Poznaliśmy się kilka dni temu, już podczas ferii. Musiał zostać na uczelni, żeby nadrobić zaległości w lekturze Petrarki.

— Jak widzę, to chyba nie jedyny powód — mruknął Dunworthy, po czym, nie czekając aż intensywny rumieniec zniknie z twarzy dziewczyny, otworzył przed Mary drzwi z wywieszką: ODDZIAŁ IZOLACYJNY — WSTĘP WZBRONIONY, ujął ją pod ramię i poprowadził korytarzem.

— O co tu chodzi, na litość boską? — zapytała.

— Chorowity William daje sobie radę lepiej, niż przypuszczaliśmy — odparł tajemniczo, otwierając drzwi do pokoju, w którym niedawno miał okazję spędzić kilka godzin.

Mary włączyła światło, podeszła do stolika przy ścianie, potrząsnęła elektrycznym czajnikiem, wyjęła wtyczkę z kontaktu i zniknęła na chwilę w toalecie. Ktoś zabrał tacę z probówkami i przesunął stolik, ale torba z zakupami wciąż zajmowała honorowe miejsce na podłodze na samym środku pomieszczenia. Dunworthy wepchnął ją pod jedno z krzeseł.