Выбрать главу

Wychodząc z izby lady Eliwys zamknęła za sobą drzwi, w związku z czym do uszu Kivrin przestały docierać jakiekolwiek odgłosy świata zewnętrznego. Nawet dzwon umilkł, natomiast sączące się przez płótno światło nabrało głębokiego, niebieskawego odcienia. Istotnie zbliżał się zmierzch.

Gawyn pojechał z powrotem na miejsce przeskoku. Gdyby w oknie zamiast nawoskowanej szmaty była normalna szyba, zobaczyłabym przynajmniej, w którą stronę wyruszył, pomyślała dziewczyna. Powiedział, że to niedaleko. Znając kierunek, być może później zdołałabym trafić tam na własną rękę.

Podniosła się na łokciach, ale nawet ten niewielki wysiłek sprawił, iż znowu poczuła bolesne ukłucie w klatce piersiowej. Spróbowała usiąść, lecz natychmiast zakręciło jej się w głowie, więc opadła z powrotem na poduszki.

Zawroty głowy, gorączka, bóle w klatce piersiowej… Co to może być za choroba? Ospa wietrzna zaczyna się od gorączki i dreszczy, wysypka zaś pojawia się dopiero na drugi lub trzeci dzień. Podniosła ramię i zbliżyła je do oczu; ani śladu wysypki. Co prawda nie miała pojęcia jak długo była chora, ale ospa wietrzna nie wchodziła w grę również z tego powodu, że okres inkubacji wynosił dziesięć do dwudziestu jeden dni. Dziesięć dni temu przebywała w szpitalu w Oxfordzie, gdzie ostatni wirus ospy wietrznej zginął przed ponad stu laty.

W szpitalu zaszczepiono ją przeciwko wszelkim możliwym chorobom: ospie, tyfusowi, cholerze, dżumie… Czy więc mogła zapaść na jedną z nich? A jeśli nie, to na jaką? Taniec św. Wita? Już wcześniej doszła do wniosku, że musi to być coś zupełnie innego, jakieś choróbsko, o którym wszelki słuch zaginął, ale przecież w klinice wzmocniono także jej układ odpornościowy, który, przynajmniej teoretycznie, powinien dać sobie radę z każdym przeciwnikiem.

Na schodach rozległ się tupot małych stóp.

— Matko! — zawołała Agnes. — Rosemunda nie chciała na mnie zaczekać!

Nie wpadła do pokoju z takim impetem jak poprzednio, gdyż najpierw musiała otworzyć ciężkie drzwi, ale kiedy tylko znalazła się w pomieszczeniu, łkając donośnie popędziła w kierunku kamiennego siedziska.

— To ja miałam powiedzieć Gawynowi!

Dopiero teraz zauważyła, że matki nie ma w pokoju, zatrzymała się i natychmiast przestała płakać. Co najmniej przez minutę stała przy oknie, zastanawiając się, co uczynić, po czym odwróciła się na pięcie i popędziła z powrotem w kierunku drzwi, ale po drodze napotkała spojrzenie Kivrin i stanęła jak wryta.

— Wiem, kim jesteś — powiedziała, zbliżając się ostrożnie do łóżka. Była tak mała, że musiała wspiąć się na palce, by wystawić główkę nad górną krawędź mebla. Tasiemki czepka już zdążyły się rozwiązać. — To ciebie Gawyn znalazł w lesie.

Kivrin milczała, obawiając się, że jej niezrozumiała odpowiedź przestraszy dziewczynkę. Podciągnęła się tylko nieco wyżej i skinęła głową.

— Co się stało z twoimi włosami? — zapytała Agnes. — Zbójcy ci je ukradli?

Kivrin zaprzeczyła ruchem głowy.

— Maisry powiada, że zabrali ci język — poinformowała ją dziewczynka, po czym wskazała palcem czoło Kivrin. — Uderzyli cię w głowę?

Przytaknęła, uśmiechając się jednocześnie na znak, że nic jej się nie stało.

— A ja skaleczyłam się w kolano.

Spróbowała podnieść je obiema rączkami, aby zaprezentować ranę owiniętą brudnym bandażem. Stara kobieta miała rację: opatrunek już zdążył się zsunąć. Skaleczenie wyglądało znacznie poważniej, niż można by przypuszczać.

Agnes straciła równowagę, dała spokój kolanu, stanęła z powrotem na dwóch nogach i oparła się o łóżko.

— Czy ty umrzesz?

Nie wiem, pomyślała Kivrin, wciąż mając świeżo w pamięci bolesne ukłucia w klatce piersiowej. Na początku XIV wieku umieralność na ospę wietrzną wynosiła 75 procent, a jej wzmocniony układ odpornościowy zdawał się funkcjonować równie sprawnie jak translator, czyli wcale.

— Bo brat Hubard umarł — poinformowała ją z powagą Agnes. — I Gilbert też. Gilbert spadł z konia. Widziałam go. Całą głowę miał czerwoną. Rosemunda mówiła, że brat Hubard umarł na siną chorobę.

Ciekawe, co to takiego ta „sina choroba”, przemknęło Kivrin przez głowę. Może apopleksja albo biedak zadławił się czymś na śmierć. Przypuszczalnie brat Hubard był kapłanem, którego brak tak boleśnie odczuwała teściowa Eliwys. Bardzo często szlacheckie rodziny podróżowały z własnym kapelanem. Ojciec Roche był zapewne miejscowym księdzem, słabo wykształconym, a może nawet niepiśmiennym, choć doskonale władał łaciną. I okazał jej wiele współczucia. Trzymał ją za rękę, powtarzał, żeby się niczego nie bała. Tutaj, w średniowieczu, są też bardzo mili ludzie, panie Dunworthy, pomyślała. Na przykład ojciec Roche, Eliwys i Agnes.

— Ojciec obiecał, że przywiezie mi z Bath srokę — mówiła dalej dziewczynka. — Adeliza ma sokoła. Czasem pozwala mi go potrzymać. — Wyciągnęła przed siebie rączkę, drugą zaś wykonała ruch, jakby głaskała siedzącego tam ptaka. — Ja mam za to psa.

— Jak się nazywa? — zapytała Kivrin.

— Blackie — odparła z dumą Agnes, choć Kivrin była niemal pewna, iż translator nadmiernie uprościł oryginalną wersję, która brzmiała raczej jak „Blackamon” albo „Blakkin”. — Jest cały czarny. Czy ty też masz psa?

Dziewczyna była tak zdumiona, że przez dłuższą chwilę nie mogła wykrztusić ani słowa. Wreszcie ktoś ją zrozumiał! Agnes nie okazała najmniejszego zdziwienia, z czego należało wysnuć wniosek, iż nawet wymowa Kivrin niewiele różniła się od tego, co obecnie stanowiło obowiązującą normę. Zadała pytanie bez zastanowienia, nie czekając na translator; może to był właśnie klucz do sukcesu?

— Nie, nie mam psa — odparła wreszcie, starając się skopiować swój poprzedni wyczyn.

— Jak ojciec przywiezie mi sroczkę, od razu nauczę ją mówić. Codziennie rano będzie mówiła: Dzień dobry, Agnes.

— Gdzie jest twój piesek? — zapytała Kivrin. Jej własne słowa zabrzmiały dla niej jakoś dziwnie obco; usłyszała w nich wyraźne ślady francuskiego akcentu, takiego samego, jaki wychwyciła w wypowiedziach Eliwys, jej teściowej, a nawet dzieci.

— Chcesz zobaczyć Blackiego? Jest w stajni.

Zabrzmiało to jak bezpośrednia odpowiedź na pytanie, ale czy tak było w istocie? Gadatliwa dziewczynka mogła przecież przedstawić tę propozycję z własnej inicjatywy. Żeby mieć pewność, należało zapytać o coś zupełnie nie związanego z tematem rozmowy.

Agnes nuciła pod nosem jakąś melodyjkę, delikatnie gładząc miękkie futro, pod którym leżała Kivrin.

— Jak masz na imię?

Tym razem świadomie pozwoliła translatorowi przetłumaczyć pytanie. Wyszło z tego coś — jej zdaniem — niezbyt poprawnego, lecz dziewczynka nie wahała się ani chwili.

— Agnes — poinformowała ją jakby nigdy nic, po czym wróciła do interesującego ją tematu: — Ojciec powiedział, że da mi sokoła, jak tylko będę dość duża, żeby jeździć na klaczy. Na razie mam kucyka. — Przestała gładzić futro, oparła łokcie na krawędzi łóżka i podparła brodę rękami. — Wiem jak się nazywasz — oświadczyła z wyraźną dumą. — Katherine.