Выбрать главу

Oprócz wsi ujrzała również kościół. Stał na przeciwległym skraju łąki, dokładnie taki, jakim go zapamiętała, nieco dalej zaś wznosiło — się wzgórze.

„Błonia” przypominały raczej zaniedbaną łąkę porośniętą kępami mocno przerzedzonej trawy, ograniczoną z jednej strony skupiskiem nędznych chat, z drugiej natomiast strumieniem, wzdłuż którego rosły wierzby. Samotna krowa melancholijnie skubała resztki zmarzniętej trawy, do pnia potężnego, bezlistnego dębu była natomiast przywiązana wychudzona koza. Im dalej od dworu, tym chaty były bardziej koślawe, ale nawet te stojące najbliżej (musiała wśród nich znajdować się również należąca do rządcy) przypominały rozpadające się szopy. Kivrin nie widziała czegoś podobnego na żadnych ilustracjach ani na żadnym filmie; po prostu nikt nie przypuszczał, że kiedyś ludzie mogli żyć w takich warunkach. Tylko kościół wyglądał mniej więcej tak jak powinien.

Dzwonnica, bez wątpienia dobudowana całkiem niedawno, ponieważ kamienie, z których ją wzniesiono, nie zdążyły jeszcze zszarzeć, stała w pewnej odległości od budowli. Sam kościół, ze swymi łukowo sklepionymi, romańskimi oknami, stanowił typowy przykład architektury tego okresu. Droga — niewiele szersza niż w lesie — wiodła obok cmentarza, wspinała się na wzgórze, a następnie nikła między drzewami.

To tędy przyjechaliśmy, pomyślała Kivrin i ruszyła w kierunku kościoła, ale kiedy tylko wyszła zza stodoły, wiatr, którego do tej pory w ogóle nie czuła, uderzył w nią z całą siłą. Odniosła wrażenie, że nie ma na sobie żadnego ubrania oraz że w jej pierś wbijają się ostre szpony jakiegoś potężnego, niewidzialnego ptaka. Mimo to nie zawróciła, lecz, otuliwszy się szczelniej płaszczem, szła uparcie naprzód.

Z południowego zachodu ponownie dobiegło bicie dzwonu. Ciekawe, co to oznacza, pomyślała. Eliwys i Imeyne z pewnością rozmawiały na ten temat, ale działo się to wtedy, kiedy jeszcze ich nie rozumiała, wczoraj zaś, gdy dzwon znowu zaczął uderzać, Eliwys w ogóle nie zareagowała. Może ma to jakiś związek z Adwentem? Dzwony na pewno powinny odezwać się o zachodzie słońca w Wigilię, a potem na godzinę przed północą; widocznie uderzano w nie także przy innych okazjach, nawet podczas Adwentu.

Ścieżka była nierówna i śliska. Ból w piersi nasilał się coraz bardziej, lecz Kivrin uparcie szła naprzód, starając się go ignorować. Daleko, za polami, dostrzegła jakieś poruszenie; przypuszczalnie byli to chłopi wracający do wsi z wigilijnymi polanami albo zaganiający inwentarz do obór. Nie widziała ich zbyt dokładnie, ponieważ oddzielało ją od nich coś w rodzaju półprzeźroczystej, falującej zasłony. Tam, po drugiej stronie pól, chyba padał już śnieg. Powinna się pospieszyć.

Wiatr szarpał połami płaszcza i sypał jej w twarz suchymi liśćmi. Nie podnosząc łba, krowa skierowała się powoli w stronę pobliskich chat, jakby szukała tam schronienia przed przenikliwym wiatrem. Jeśli tak było w istocie, to musiało ją spotkać rozczarowanie, ponieważ wszystkie chaty sprawiały wrażenie, jakby zostały zbudowane z wiązek chrustu i cienkich patyków; Kivrin musiałaby się mocno schylić, by wejść do którejkolwiek z nich, w ścianach zaś i dachach ziały dziury, w które bez trudu dałoby się wcisnąć dwa lub trzy palce albo nawet całą rękę.

Dzwon wciąż uderzał w powolnym, dostojnym rytmie; Kivrin nagle uświadomiła sobie, że zwolniła kroku, dostosowując go do tempa wyznaczanego niesionymi przez wiatr dźwiękami. Nie wolno mi tego robić! — przemknęła jej przez głowę niespokojna myśl. Muszę się spieszyć! Lada chwila może zacząć padać. Ale pośpiech oznaczał większy ból; ukłucie w klatce piersiowej było tak silne, że aż przystanęła, zgięła się niemal w pół i zaniosła kaszlem.

Nie uda mi się, pomyślała zrozpaczona, lecz natychmiast skarciła się za głupotę. Nie masz wyboru. Jesteś chora. Musisz odnaleźć miejsce przeskoku, musisz jak najprędzej wrócić do domu, do swoich. Na razie dojdź do kościoła i odpocznij tam minutę.

Szła bardzo powoli, próbując powstrzymać się od kaszlu, lecz jej wysiłki nie dawały rezultatów. Oddychała z coraz większym trudem. Nie dotrze nawet do kościoła, a co dopiero mówić o miejscu przeskoku. Musisz! — krzyknęła w myślach, starając się zagłuszyć ból. Po prostu musisz, i już.

Przystanęła ponownie i zgięła się aż do ziemi. Do tej pory obawiała się, że z którejś z chat wyjdzie jakiś wieśniak i zauważy ją, idącą przez błonia w stronę kościoła, teraz zaś zaczęła się modlić o to, by jak najprędzej ktoś pospieszył jej z pomocą, pomógł stanąć na nogach, odprowadził z powrotem do dworu. Nic z tego. Wszyscy byli tam, na skraju pól, ze swoimi zwierzętami i wigilijnymi polanami. Skierowała wzrok tam, gdzie niedawno widziała w oddali poruszające się sylwetki, lecz nikogo już nie zobaczyła.

Jakoś udało się jej dotrzeć w pobliże pierwszej chaty, za którą stało skupisko skleconych byle jak szop; miała nadzieję, że nikt w nich nie mieszka, i chyba rzeczywiście tak było. Przypuszczalnie miała przed sobą typowe średniowieczne „budynki gospodarcze”, choć, jako żywo, nie zasługiwały na taką nazwę. Od kościoła dzieliła ją więc niewielka odległość. Może gdyby trochę odpoczęła, jednak jakoś by tam doszła… Każdy krok okupowała przeszywającym bólem w klatce piersiowej. Stanęła, chwiejąc się na nogach i myśląc rozpaczliwie: Nie wolno mi zemdleć. Nikt nie wie gdzie, jestem. Nikomu nie przyjdzie do głowy szukać mnie aż tutaj.

Spojrzała w kierunku dworu. W stanie, w jakim obecnie się znajdowała, nie zdołałaby nawet wrócić do sieni. Muszę usiąść choć na trochę, przemknęło jej przez głowę. Ale gdzie? Tu, na ścieżce? Lady Eliwys zajmowała się chorym wieśniakiem, lady Imeyne wraz z dziewczynkami i wszystkimi mieszkańcami wsi poszła do lasu. Kto ją tu znajdzie, gdyby okazało się, że nie może ruszyć się z miejsca?

Wiatr z każdą chwilą przybierał na sile. Żeby chociaż wrócić do domu… O tym jednak nie miała co marzyć. Z trudem trzymała się na nogach. Gdyby miała na czym, z pewnością by usiadła, ale dokoła było tylko zamarznięte błoto. Trudno, trzeba wejść do chaty.

Ruderę otaczał koślawy płotek z ostruganych byle jak patyków; sięgał Kivrin zaledwie do kolan i z pewnością nie stanowiłby żadnej przeszkody nawet dla kota, nie wspominając już o krowach i owcach, z myślą o których został postawiony. Jedynie słupki podtrzymujące koślawą furtkę były nieco wyższe.

— Halo, jest tam kto? — zawołała, opierając się z ulgą o jeden z nich.

Od drzwi dzieliło ją zaledwie kilka kroków, a cienkie ściany chaty z pewnością nie były dźwiękoszczelne; szczerze mówiąc, wyglądały raczej na dość przewiewne. Liczne szpary powstałe w miejscach, z których wykruszyła się glina pełniąca funkcję głównego spoiwa, miały nawet po kilka centymetrów szerokości. Mieszkańcy na pewno ją usłyszeli. Zdjęła ze słupka skórzaną pętlę, która przytrzymywała furtkę, otworzyła ją, weszła na teren obejścia i zastukała w niskie drzwi zbite z nie heblowanych desek.

Nie otrzymała żadnej odpowiedzi, ale teraz już jej nie oczekiwała.

— Czy ktoś jest w domu? — zapytała chyba tylko dlatego, że tak wypadało, a następnie, nie zadawszy sobie nawet tyle trudu, by posłuchać, w jaki sposób translator uporał się z tłumaczeniem, chwyciła za poprzeczną belkę blokującą drzwi. Niestety, belka okazała się za ciężka. Spróbowała wysunąć ją z zaczepów, lecz także bez rezultatu. Ładne rzeczy, pomyślała. Ta rudera wygląda tak, jakby lada chwila miała rozpaść się na kawałki, a tymczasem ja nie jestem w stanie nawet otworzyć drzwi. Muszę powiedzieć panu Dunworthy’emu, że średniowieczne chałupy tylko na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie mało solidnych.