Przycisnąwszy ręce do piersi, oparła czoło o drzwi.
Coś zaszeleściło za jej plecami. Odwróciła się raptownie i otworzyła usta, aby przeprosić gospodarzy za samowolne wejście na teren obejścia, lecz okazało się, że to tylko krowa, którą niedawno mijała na pastwisku, bez najmniejszego trudu wsadziła głowę do ogródka i od niechcenia szperała wśród leżących na ziemi zeschłych liści.
A więc jednak trzeba będzie wrócić do dworu. Kivrin ponownie oparła się o słupek, starannie zamknęła za sobą furtkę, po czym chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku, z którego niedawno przyszła. Krowa podążała za nią przez kilka metrów, jakby oczekiwała, że zostanie wydojona, ale kiedy przekonała się, że nic z tego nie będzie, wróciła do ogródka.
Niespodziewanie otworzyły się drzwi jednej z szop i wyszedł z niej bosonogi chłopiec. Na widok dziewczyny stanął jak wryty i wytrzeszczył oczy.
Kivrin spróbowała się wyprostować.
— Czy… — Ból był tak silny, że nie zdołała dokończyć zdania. — Czy mogę… odpocząć… w twoim domu? — zapytała wreszcie, z trudem łapiąc powietrze.
Chłopiec stał jak słup soli, wpatrując się w nią z szeroko otwartymi ustami. Był niewyobrażalnie chudy; ramiona i nogi miał niewiele grubsze od patyków, z których wzniesiono ogrodzenie wokół chaty.
— Proszę, pobiegnij po kogoś z dorosłych. Powiedz im, że jestem chora.
Nigdzie nie pobiegnie, tak samo jak ja, zreflektowała się niemal natychmiast. Stopy miał wręcz sine z zimna, usta popękane i pokryte wrzodami, górną wargę zaś i policzki umazane krwią z nosa. Ma szkorbut, pomyślała. Na pewno czuje się gorzej ode mnie. Mimo to był jej jedyną szansą.
— Pobiegnij do dworu i powiedz im, żeby po mnie przyszli.
Chłopiec przeżegnał się pospiesznie, a następnie cofnął w kierunku szopy.
— Bighaull emeurdroud ooghattund enblastbardey.
Boże, tylko nie to! — pomyślała z rozpaczą Kivrin. On mnie nie rozumie, a ja przecież nie mam siły, żeby pokazać mu na migi, o co mi chodzi!
— Pomóż mi, proszę! — szepnęła rozpaczliwie.
Przez chwilę wydawało jej się, że jednak zrozumiał, ponieważ postąpił krok w jej stronę, ale zaraz potem odwrócił się gwałtownie i co sił w nogach popędził w kierunku kościoła.
— Zaczekaj! — zawołała za nim słabym głosem.
Nie oglądając się przemknął obok krowy, minął płot i zniknął za chatą. Kivrin przez chwilę patrzyła za nim, po czym skierowała spojrzenie na szopę. Budowla z trudem zasługiwała na tę nazwę; przypominała raczej wydrążony stóg siana, wzmocniony gdzieniegdzie kijami różnej długości i wyposażony w drzwi wykonane z kilkudziesięciu cienkich patyków związanych kawałkiem czarnego sznurka. Wystarczyło chyba kichnąć, by rozpadły się na kawałki, ale nie było takiej potrzeby, ponieważ chłopiec zostawił je otwarte na oścież. Kivrin schyliła się, przekroczyła wysoki próg i weszła do środka.
W szopie było ciemno, gęsto od dymu oraz tak smrodliwie, że aż zakręciło jej się w głowie. Cuchnęło gorzej niż w najbrudniejszej stajni, ponieważ oprócz niezbyt przyjemnych, ale całkiem naturalnych woni, czuło się jeszcze zgniliznę, spaleniznę i szczury. Wyprostowała się, ale natychmiast musiała ponownie pochylić głowę, ponieważ uderzyła nią w kije pełniące funkcję poprzecznych belek.
Na posadzce piętrzyły się stosy jakichś worków i narzędzi, nie było natomiast żadnych ław ani innych mebli, jeśli nie liczyć koślawego stołu, na którym stała drewniana miska, obok niej zaś leżała nadgryziona piętka chleba. Pośrodku szopy (jeśli to istotnie była szopa), w niewielkim zagłębieniu płonął ogień. To on właśnie stanowił źródło duszącego dymu, który jakoś nie chciał ulecieć na zewnątrz przez okrągły otwór w dachu. Wiatr wciskający się przez szpary w ścianach podsycał ogień, ten zaś dymił jeszcze bardziej, toteż w pomieszczeniu z każdą chwilą robiło się bardziej duszno. Kivrin w końcu nie wytrzymała i zaczęła kasłać; od razu poczuła się tak, jakby kilku drwali cięło jej żebra tępymi piłami.
Jakoś zdołała zapanować nad kaszlem, zacisnęła zęby, po czym ostrożnie usiadła na worku z cebulami, trzymając się przy tym rękojeści szpadla opartego o niemal ażurową ścianę. Od razu poczuła się lepiej, mimo iż było tak zimno, że za każdym oddechem z jej ust buchały kłęby pary. Ciekawe, jak tu śmierdzi latem, pomyślała, następnie zaś szczelnie owinęła się płaszczem, otulając kolana jego szerokimi połami jak kocem.
Po chwili przekonała się, że najmocniej wieje tuż nad podłogą, więc dodatkowo owinęła sobie stopy, po czym sięgnęła po długi nóż, który leżał obok worka, i pogrzebała nim w ognisku. Płomienie natychmiast strzeliły w górę, oświetlając ciasne, zagracone wnętrze. Część pomieszczenia była odgrodzona niskim płotkiem, jeszcze mizerniejszym niż ten, który otaczał pobliską chatę. Przypuszczalnie trzymano tam inwentarz. Domysły Kivrin dość prędko znalazły potwierdzenie, gdyż zza przepierzenia dobiegło jakieś szuranie.
Świnia? Raczej nie, bo we wsi o tej porze roku wszystkie świnie były już zjedzone. Może więc koza? Kivrin ponownie pogrzebała w ognisku i zmrużywszy oczy wpatrzyła się z natężeniem w półmrok.
Szuranie wcale nie dobiegało z wnętrza zagrody, lecz sprzed żałosnego płotku, z dużej klatki o grubych metalowych prętach, zaopatrzonej w starannie dopasowane uchylne drzwiczki, zmyślny zamek oraz uchwyt. Tutaj, w tym nędznym, odrażającym pomieszczeniu, wydawała się zupełnie nie na miejscu. W klatce siedział szczur i spoglądał na Kivrin czerwonymi, błyszczącymi oczami.
W przednich łapkach trzymał kawałek sera — przynętę, która zwabiła go do wnętrza. Dokoła niego, na podłodze klatki, leżało jeszcze kilka takich samych kawałków. Więcej jedzenia niż na stole, pomyślała dziewczyna. Czy w tej rozpadającej się szopie może być coś, co warto chronić przed gryzoniami?
Naturalnie widziała już kiedyś szczura — na pierwszym roku wszyscy studenci przechodzili badania psychologiczne, które miały między innymi ujawnić ich nieuświadomione fobie — ale ten był zupełnie inny. W XXI wieku w Anglii nie spotykało się już przedstawicieli tego gatunku. Miał piękną lśniącą sierść, rozmiarami zaś nie odbiegał ani od białych laboratoryjnych szczurów z Wydziału Psychologii, ani od brunatnego, którym posłużono się podczas badań.
Sprawiał natomiast wrażenie znacznie czystszego niż ten ostatni. Szczur brunatny, ze swoją zmierzwioną, matową sierścią oraz obrzydliwym nagim ogonem, wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać mieszkaniec kanałów ściekowych i tuneli metra. Kiedy Kivrin zaczęła interesować się średniowieczem, jedna rzecz była dla niej całkowicie niezrozumiała: w jaki sposób żyjący wtedy ludzie mogli tolerować w swoim bezpośrednim otoczeniu tak ohydne, wywołujące odrazę, stworzenia. Na samą myśl o tym, że miałaby zetknąć się z czymś takim w ciemności, robiło się jej niedobrze. Jednak ten szczur był zupełnie inny: schludny, o rezolutnym spojrzeniu, z pewnością bardziej intrygujący niż przerażający, chyba czystszy od Maisry, a na pewno znacznie inteligentniejszy. Krótko mówiąc, zupełnie niegroźny.
Jakby po to, by utwierdzić ją w tym przekonaniu, szczur zajął się skubaniem sera.
— To nieprawda, że jesteś niegroźny — powiedziała do niego Kivrin. — Stanowiłeś plagę średniowiecza.
Gryzoń wypuścił ser z łapek, intensywnie poruszając wąsami zbliżył się do granicy swego więzienia, stanął słupka, zacisnął drobne, różowe łapki na metalowych prętach i utkwił w niej błagalne spojrzenie.
— Nie mogę cię wypuścić — odparła dziewczyna, on zaś poruszył uszami, jakby wiedział, że słowa są skierowane właśnie do niego. — Zjadasz cenne ziarno i roznosisz różne choroby, a za dwadzieścia osiem lat ty i twoi pobratymcy przyczynicie się do zagłady połowy ludności Europy. To ciebie powinna obawiać się lady Imeyne, zamiast zawracać sobie głowę francuskimi szpiegami i niewykształconymi wiejskimi kapłanami.