Najciekawsze zaś jest to, że istotnie nikt się ode mnie nie zaraził. Jestem tu już od pięciu dni, a jeśli to choroba wirusowa, okres inkubacji powinien wynosić dwanaście do czterdziestu ośmiu godzin. Doktor Ahrens wyjaśniła mi, że choroba jest najbardziej zaraźliwa w okresie przed wystąpieniem wyraźnych objawów, więc może w chwili, gdy zaczęły odwiedzać mnie dziewczynki, niebezpieczeństwo było już znacznie mniejsze? A może wszyscy już na to chorowali, więc są uodpornieni? Żona rządcy zapytała, czy mam „florencką” gorączkę, a z kolei pan Gilchrist twierdził, że na tych terenach w roku 1320 wybuchła epidemia grypy. Przypuszczalnie padłam jej ofiarą.
Jest popołudnie. Rosemunda siedzi przy oknie, zajęta haftowaniem prostego wzoru na kawałku szarego płótna, a obok mnie leży Blackie. Oczywiście śpi. Miał pan rację, panie Dunworthy. Okazałam się zupełnie nie przygotowana, a wszystko, co mnie otacza, jest całkiem inne od tego, czego oczekiwałam. Ale w jednym rozminął się pan z prawdą: tutaj jednak jest jak w bajce.
Gdziekolwiek spojrzę, widzę bajkowe obrazki: czerwony czepek i opończę Agnes, klatkę ze szczurem, drewniane miski, sklecone byle jak chatki, gotowe rozpaść się, gdy na nie dmuchnie choćby najbardziej cherlawy wilk…
Dzwonnica też jest jak z bajki, natomiast Rosemunda, pochłonięta haftowaniem, ze swoimi kruczoczarnymi włosami i rumianymi policzkami, w białym czepku, wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać Śpiąca Królewna.
Chyba znowu mam gorączkę. Wyraźnie czuję zapach dymu. Lady Imeyne klęczy przy łóżku z relikwiarzem w dłoniach. Rosemunda powiedziała mi, że jeszcze raz posłały po żonę rządcy, mimo że lady Imeyne serdecznie jej nienawidzi. Widocznie jestem poważnie chora. Ciekawe, czy poślą też po księdza. Jeśli tak, to muszę go zapytać, czy wie, gdzie znalazł mnie Gawyn. Strasznie tu gorąco. To już nie bajka. Po księdza posyła się tylko wtedy, kiedy ktoś umiera, ale w tych czasach prawdopodobieństwo zgonu na zapalenie płuc wynosiło aż 72 procent. Mam nadzieję, że wkrótce przyjdzie, żeby powiedzieć mi, gdzie jest miejsce przeskoku i potrzymać mnie za rękę.
13.
Podczas gdy Mary wypytywała Colina, w jaki sposób udało mu się przedostać na teren objęty kwarantanną, do szpitala przywieziono dwóch kolejnych chorych. — To była bułka z masłem — stwierdził Colin, wzruszając lekceważąco ramionami. — Przecież oni myślą tylko o tym, jak powstrzymać ludzi przed wyjściem na zewnątrz. Nie obchodzi ich, czy ktoś tu wejdzie, czy nie.
Właśnie miał zamiar przedstawić bliższe szczegóły, kiedy pojawiła się kobieta pełniąca funkcję sekretarza Uniwersytetu. Mary poprosiła Dunworthy’ego, żeby poszedł z nią na oddział i spróbował zidentyfikować chorych, ponieważ obaj okazali się studentami.
— A ty zostań tutaj i nie ruszaj się na krok z tego pokoju! — przykazała surowo Colinowi. — I tak spowodowałeś już wystarczająco dużo zamieszania.
Dunworthy nie rozpoznał żadnego ze studentów, ale nie miało to większego znaczenia, gdyż obaj byli przytomni i dyktowali recepcjonistce nazwiska osób, z którymi się stykali.
— Możliwe, że spotkaliśmy ich na High Street, ale tam było tyle ludzi, że wątpię, by udało mi się kogokolwiek zapamiętać.
— Nic się nie martw — pocieszyła go Mary. — Jakoś damy sobie radę. Jeśli chcesz, możesz już iść do domu.
— Pomyślałem sobie, że zaczekam na pobranie krwi.
— Ale to dopiero o… — Spojrzała na zegarek. — Dobry Boże! Już po szóstej!
— Zajrzę do Badriego, a potem wrócę do poczekalni — powiedział Dunworthy.
Okazało się, że Badri śpi.
— Nie należy go budzić — poinformowała Dunworthy’ego pielęgniarka.
— Oczywiście.
W poczekalni ujrzał Colina siedzącego po turecku na podłodze i grzebiącego w sportowej torbie.
— Gdzie babka? — zapytał chłopiec. — Chyba trochę się na mnie wpieniła, co?
— Była pewna, że dotarłeś bezpiecznie do Londynu. Twoja matka powiedziała jej, że pociąg, którym jechałeś, został zatrzymany w Barton.
— Bo tak było. Kazali wszystkim wysiąść i wsadzili ich do innego pociągu, który wracał do Londynu.
— A ty zapewne zgubiłeś się podczas przesiadki?
— Wcale nie. Usłyszałem jak ludzie mówią o kwarantannie, o jakiejś okropnej chorobie, na którą wszyscy poumierają. I w ogóle… — Wreszcie wydobył z torby to, czego szukał: kieszonkowy odtwarzacz, kilka filmów oraz parę wymiętych, brudnych tenisówek. Tak, nie ulegało wątpliwości, że on i Mary są blisko spokrewnieni. — Nie miałem najmniejszego zamiaru zdychać z nudów u Erica, kiedy tu zanosiło się na takie wdechowe zamieszanie.
— U Erica?
— To najnowszy przyjaciel matki. — Rozpakował gumę do żucia, wepchnął ją do ust i przesunął pod prawy policzek, gdzie uformowała się wielka gula. — To najbardziej nekrotyczny facio pod słońcem — poinformował Dunworthy’ego, żując z zapałem. — Mieszka w Kencie i zupełnie nic nie robi. Zasypiam na sam jego widok.
— A więc wysiadłeś w Barton. I co dalej? Poszedłeś na piechotę do Oxfordu?
Chłopiec wyjął gumę i przyjrzał się jej krytycznie. Zdążyła już zmienić kolor z różowego na niebieskozielony. Colin wsadził ją z powrotem do ust, po czym odparł z wyższością:
— Oczywiście, że nie. Przecież to kawał drogi. Wziąłem taksówkę.
— Tak, to istotnie oczywiste — przyznał coraz bardziej oszołomiony Dunworthy.
— Powiedziałem kierowcy, że przygotowuję reportaż dla gazetki szkolnej i chcę zrobić parę zdjęć blokady na drogach. Na szczęście miałem przy sobie przeglądarkę, która wygląda prawie jak aparat.
Zademonstrował kieszonkowe urządzenie, po czym wrzucił je wraz z filmami do torby i ponownie zaczął w niej grzebać.
— I co, uwierzył ci?
— Chyba tak. Zapytał do jakiej szkoły chodzę, a ja mu na to, urażonym tonem: „Chyba sam powinien pan zgadnąć!” On na to, że do św. Edwarda, a ja, że oczywiście. Na pewno uwierzył, bo przecież zawiózł mnie tam, dokąd chciałem.
A ja martwię się, co pocznie Kivrin, jeżeli od razu nie spotka kogoś, kto zechce jej pomóc! — przemknęło Dunworthy’emu przez głowę.
— Co zrobiłeś potem? — zapytał. — Opowiedziałeś policji tę samą bajeczkę?
Colin wydobył zielony wełniany sweter, zwinął go i położył na otwartej torbie.
— Nie. Trochę się zastanowiłem i uznałem, że to marny pretekst, no bo, na dobrą sprawę, co tam właściwie jest do fotografowania? Przecież to nie pożar ani powódź, prawda? Podszedłem więc do policjanta, który pilnował przejścia, jakbym chciał go o coś zapytać, a potem, w ostatniej chwili, dałem nura pod szlabanem.
— Nie gonili cię?
— Jasne, że gonili, ale tylko do trzeciej albo czwartej przecznicy. Już panu mówiłem: oni są tam po to, żeby nikogo nie wypuszczać. Kiedy wreszcie dali mi spokój, wszedłem do pierwszej budki telefonicznej i zacząłem szukać babci.
Naturalnie wszystko to działo się w ulewnym deszczu, ale Colin nie uznał za stosowne wspomnieć o tym mało istotnym drobiazgu, choć Dunworthy był gotów iść o zakład, że wśród rzeczy znajdujących się w torbie chłopca nie ma parasola.
— I tutaj dopiero zaczęły się problemy — ciągnął Colin. Położył się na podłodze, opierając głowę na swetrze. — Nigdzie nie mogłem jej złapać, więc dałem sobie spokój z telefonowaniem i poszedłem prosto do jej mieszkania, ale nikogo tam nie było. Potem pomyślałem, że pewnie wciąż czeka na mnie na stacji, ale stacja była zamknięta. Dopiero wtedy wpadłem na pomysł, żeby sprawdzić w szpitalu.