Выбрать главу

Usiadł, poprawił sweter, a następnie położył się ponownie i zamknął oczy.

Dunworthy tkwił skulony w niewygodnym fotelu, spoglądając z zazdrością na chłopca. Colin przypuszczalnie już zdążył zasnąć. W środku nocy, w strugach lodowatego deszczu, przemierzył na piechotę cały Oxford (chyba że miał w torbie składany rower), umknął policyjnemu pościgowi, a teraz spał jak niemowlę, bynajmniej nie poruszony swymi niedawnymi przygodami.

Kivrin na pewno da sobie radę. Nawet jeśli okaże się, że tam, gdzie powinna być wieś, nie ma ani śladu ludzkich siedzib, dziewczyna ruszy na piechotę na poszukiwanie Skendgate albo weźmie taksówkę, albo ułoży się pod jakimś drzewem i prześpi kłopoty niezwyciężonym, rozwiązującym wszelkie problemy, snem młodości.

Do pokoju weszła Mary.

— Obaj brali udział we wczorajszym przyjęciu w Headington — powiedziała przyciszonym głosem.

— Badri też tam był — odparł szeptem Dunworthy.

— Wiem. Jeden z nich nawet z nim rozmawiał. Przyszli o dziewiątej wieczorem, a wyszli o drugiej w nocy, co oznacza, że od chwili zarażenia minęło dwadzieścia pięć do trzydziestu godzin. Jeśli złapali to od Badriego, choć wcale nie musiało tak być, to wszystko się zgadza: okres inkubacji nie powinien przekraczać czterdziestu ośmiu godzin.

— Uważasz, że mogli zarazić się od kogoś innego?

— Moim zdaniem wszyscy trzej zostali zarażeni przez tę samą osobę, tyle że Badri zetknął się z nią wcześniej, a oni trochę później.

— Nosiciel?

Pokręciła głową.

— Myksowirus zazwyczaj wywołuje chorobę u każdego, kogo dopadnie. Ten ktoś widocznie miał słabsze objawy albo może nie zwracał na nie uwagi.

Dunworthy przypomniał sobie Badriego, który runął jak nieżywy na konsoletę. Jak można nie zwracać uwagi na takie objawy?

— Gdyby udało się stwierdzić, że ta osoba cztery dni temu była w Południowej Karolinie…

Mary zawiesiła znacząco głos.

— Wtedy uzyskałabyś stuprocentowy dowód, że mamy do czynienia z wirusem przeniesionym z Ameryki — dokończył za nią.

— Właśnie. Aha, możesz przestać niepokoić się o Kivrin; nie było jej na tej zabawie w Headington. — Mary umilkła na chwilę, po czym dodała z troską w głosie: — Rzecz jasna, powiązanie wcale nie musi być takie proste. Możemy mieć do czynienia z łańcuchem składającym się z kilku osób.

Z których żadna nie zgłosiła się jeszcze do szpitala ani nawet nie wezwała lekarza, pomyślał Dunworthy. Wszystkie zignorowały objawy choroby. Tak po prostu.

Myśli Mary biegły chyba tym samym torem.

— Te twoje dzwonniczki… Kiedy zjawiły się w Anglii?

— Nie wiem. W każdym razie do Oxfordu dotarły wczoraj po południu, kiedy Badri siedział już w laboratorium.

— Na wszelki wypadek jednak wypytaj je o wszystko. Kiedy przyleciały, gdzie były, czy nie chorowały… Poza tym, jeśli któraś ma krewnych w Oxfordzie, mogła przylecieć parę dni wcześniej. A co ze studentami? Są jacyś z Ameryki?

— Nie. Za to Montoya jest Amerykanką.

— Tego nie wzięłam pod uwagę — przyznała Mary. — Od jak dawna pracuje na Uniwersytecie?

— Od początku semestru, ale przecież mogli ją odwiedzać krewni albo znajomi.

— Zapytam ją, kiedy przyjdzie na pobranie krwi. Ty wypytaj Badriego o wszystkich Amerykanów, jakich zna, i o studentów, którzy niedawno byli w Stanach w ramach wymiany.

— Teraz śpi.

— Ty też powinieneś się przespać — stwierdziła stanowczo, po czym poklepała go po ramieniu. — Nie musisz czekać aż do siódmej. Zaraz przyślę kogoś, żeby pobrał ci krew, i będziesz mógł pójść do domu. — Zbadała mu puls, po czym położyła rękę na czole. — Masz dreszcze?

— Nie.

— Boli cię głowa?

— Tak.

— To z przemęczenia. — Cofnęła rękę. — Niedługo ktoś do ciebie przyjdzie. — Spojrzała na Colina śpiącego na podłodze. — Jego też trzeba będzie zbadać. Nie mamy jeszcze żadnej pewności, że zarażenie odbywa się drogą kropelkową.

Chłopiec spał z na wpół otwartymi ustami, dzięki czemu było doskonale widać gumę do żucia wepchniętą między dziąsło a policzek. Czy on się aby nie udławi? — pomyślał z niepokojem Dunworthy, głośno zaś zapytał:

— Mam zabrać go ze sobą do Balliol?

— Naprawdę zrobiłbyś to? — W głosie Mary słychać było ogromną ulgę. — Nie chcę sprawiać ci kłopotu, ale wątpię, czy wrócę do domu, zanim opanujemy sytuację. — Westchnęła ciężko. — Biedny chłopiec! Będzie miał zupełnie zepsute Święta.

— Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewien — mruknął Dunworthy.

— W każdym razie, jestem ci ogromnie wdzięczna. Zaraz powiem im o badaniach.

Ledwo Mary zdążyła wyjść z pokoju, kiedy Colin usiadł na zaimprowizowanym posłaniu.

— O jakie badania chodzi? — zapytał. — Czy to znaczy, że ja też mogłem złapać tego wirusa?

— Mam nadzieję, że tak się nie stało — odparł Dunworthy. Wciąż miał przed oczami rozpaloną twarz Badriego i słyszał jego chrapliwy oddech.

— Ale mogłem, prawda? — nie ustępował chłopiec.

— Prawdopodobieństwo jest tak niewielkie, że na twoim miejscu zupełnie bym się nie przejmował.

— Wcale się nie przejmuję. — Podwinął rękaw i przyjrzał się uważnie przedramieniu. — Oho! — wykrzyknął, pocierając palcem wyjątkowo liczne zgrupowanie piegów. — Chyba mam wysypkę!

— Niestety, ta choroba nie objawia się w ten sposób. Zbieraj swoje rzeczy. Jak tylko pobiorą nam krew, zabiorę cię do Balliol College.

Dunworthy zdjął z krzesła płaszcz i szalik, które rzucił tam niedbale jakiś czas temu.

— A jakie są objawy?

— Gorączka i trudności z oddychaniem.

Torba z zakupami Mary stała na podłodze obok krzesła Latimera. Czy powinni ją zabrać? Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że tak.

Do pokoju weszła pielęgniarka z tacką pełną probówek i przyrządów do pobierania krwi.

— Mam gorączkę — oznajmił Colin łamiącym się głosem, po czym zacharczał żałośnie. — Nie mogę oddychać!

Pielęgniarka zatrzymała się tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a stojak z probówkami runąłby na podłogę.

Dunworthy chwycił chłopca za ramię i ścisnął mocno.

— Proszę się nie obawiać — powiedział uspokajającym tonem. — To tylko ostre zatrucie gumą do żucia.

Colin uśmiechnął się szelmowsko, bez sprzeciwu podwinął wyżej rękaw, po pobraniu krwi zaś natychmiast wepchnął sweter do torby i założył wciąż jeszcze mokrą kurtkę. W tym czasie pielęgniarka zajmowała się Dunworthym.

— Doktor Ahrens powiedziała, że nie musicie czekać na wyniki — oznajmiła, wstawiając probówkę do stojaka, po czym zabrała tacę i wyszła.

Dunworthy wciągnął płaszcz, wziął z podłogi torbę Mary, a następnie ruszył wraz z Colinem korytarzem prowadzącym przez oddział. Nie spotkali Mary, ale przecież powiedziała, że mogą iść do domu. Poza tym, dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Z trudem mógł ustać na nogach.

Na dworze okazało się, że już zaczyna świtać. Nadal padało. Dunworthy zawahał się, czy nie wezwać taksówki, ale uświadomił sobie, iż czekając na jej przyjazd mogliby spotkać Gilchrista — powinien przyjść o siódmej na pobranie krwi — a to najprawdopodobniej oznaczałoby konieczność wysłuchania jego planów dotyczących wysłania Kirvin w sam środek Czarnej Śmierci albo na pole bitwy pod Agincourt. Wygrzebał więc z torby składaną parasolkę Mary i otworzył ją po krótkiej, ale zakończonej zwycięstwem, walce z opornym mechanizmem.