— Dobrze, że pana jeszcze zastałam! — zawołała Montoya, podjeżdżając na rowerze. Nawet nie starała się omijać kałuż, więc spod kół tryskały fontanny wody. — Koniecznie muszę znaleźć Basingame’a.
Tak samo jak my wszyscy, pomyślał Dunworthy. Czy nie słyszała, jak wydzwaniałem, dokąd się da, i pytałem, co się z nim dzieje?
Montoya zsiadła z roweru, wstawiła go w stojak i zatrzasnęła kłódkę.
— Jego sekretarka twierdzi, że nikt nie wie, gdzie się podział. Wyobraża pan sobie?
— Tak — odparł Dunworthy. — Ja też szukam go przez cały dzień. To znaczy, już od wczoraj. Podobno pojechał do Szkocji. Na ryby, jeśli wierzyć jego żonie.
— Na ryby? O tej porze roku? Kto łowi ryby w Szkocji w środku grudnia? Założę się, że ona wie, gdzie jest, albo przynajmniej zna numer, pod którym można zostawić dla niego wiadomość!
W milczeniu pokręcił głową.
— Przecież to bez sensu! Staję na głowie, żeby wydębić od Ministerstwa Zdrowia zezwolenie na dalsze prowadzenie prac wykopaliskowych, a tymczasem okazuje się, że Basingame jakby nigdy nic wyjechał sobie na ferie! — Sięgnęła pod płaszcz nieprzemakalny i wydobyła plik kolorowych kartek. — Zgodzili się wydać mi przepustkę pod warunkiem, że dziekan Wydziału Historycznego podpisze oświadczenie, w którym będzie napisane czarno na białym, że badania, które prowadzę, są niezwykle istotne dla prawidłowego funkcjonowania całego Uniwersytetu. Jak on mógł wyjechać ot, tak sobie, i nawet nikomu nie powiedzieć, dokąd? — Z wściekłością trzepnęła papierami o nogę, rozpryskując dokoła krople wody. — Muszę mieć jego podpis, zanim deszcz zaleje wszystkie stanowiska. Gdzie Gilchrist?
— Wkrótce zjawi się na pobranie krwi — poinformował ją Dunworthy. — Gdyby jakimś cudem udało się pani dotrzeć do Basingame’a, proszę mu powiedzieć, żeby jak najprędzej wracał. Niech mu pani powie, że mamy kwarantannę, nie wiemy, gdzie się podział jeden z historyków, a technik, który monitorował przeskok, jest zbyt chory, by udzielić nam jakichkolwiek informacji.
— Na ryby! — parsknęła z obrzydzeniem Montoya, otwierając szklane drzwi kliniki. — Jeśli moje wykopaliska szlag trafi, porozmawiam z nim tak, że zapamięta mnie do końca życia!
— Chodźmy już — pogonił Dunworthy Colina.
Zależało mu, by zniknąć sprzed szpitala, zanim przyjdą Gilchrist i pozostali. Początkowo usiłował trzymać parasolkę w taki sposób, by osłaniać także chłopca, ale szybko zrezygnował, ponieważ Colin najpierw wysforował się naprzód (udawało mu się wdepnąć niemal w każdą kałużę, jaką napotkał na swojej drodze), potem zaś wlókł się z tyłu, poświęcając sporo uwagi mijanym wystawom.
Ulice były zupełnie puste — trudno powiedzieć, czy ze względu na kwarantannę, czy raczej na wczesną porę. Może Bóg da, że w college’u wszyscy jeszcze śpią i uda nam się niepostrzeżenie prześlizgnąć do mojego mieszkania, pomyślał Dunworthy.
— Miałem nadzieję, że będzie więcej zamieszania — odezwał się Colin z rozczarowaniem w głosie. — Wie pan: syreny, migające światła, i w ogóle…
— A może jeszcze czyściciele ulic, pchający wózki załadowane zwłokami i wołający: „Wydajcie swoich zmarłych!” Powinieneś towarzyszyć Kivrin. W średniowieczu każda, nawet najkrótsza kwarantanna była znacznie bardziej interesująca od tej. Mamy dopiero cztery przypadki zachorowań, a szczepionka już jest w drodze ze Stanów.
— Kto to jest, ta Kivrin? — zapytał chłopiec. — Pańska córka?
— Studentka. Prowadzi badania w roku 1320.
— Podróże w czasie? Ale wdechowo!
Skręcili w Broad Street.
— Średniowiecze… — mruknął z zadumą Colin. — To będzie Napoleon, Trafalgar, i tak dalej?
— Raczej Wojna Stuletnia — odparł Dunworthy, lecz na twarzy chłopca nie pojawiła się żadna reakcja. Czego oni teraz uczą ich w szkołach? — Rycerze, damy i zamki.
— I wyprawy krzyżowe?
— Te były trochę wcześniej.
Dotarli już do bramy Balliol.
— A teraz cicho! — polecił szeptem Dunworthy. — Na pewno wszyscy jeszcze śpią.
Istotnie, ani przy bramie, ani na pierwszym dziedzińcu nie natknęli się na nikogo. Co prawda w stołówce paliły się światła (przypuszczalnie członkinie zespołu dzwonników jadły śniadanie), ale w pozostałych pomieszczeniach było ciemno. Jeśli uda im się wspiąć bezszelestnie po schodach, i jeśli Colin nie oznajmi nagle, że jest głodny, być może zdołają niepostrzeżenie wślizgnąć się do mieszkania.
— Ciii!… — syknął, odwracając się do chłopca, który właśnie teraz uznał za stosowne przystanąć, wyjąć z ust gumę i przyjrzeć się jej uważnie. Była fioletowoczarna. — Lepiej, żebyśmy nikogo nie obudzili — dodał z palcem przyłożonym do ust, po czym odwrócił się, zrobił krok naprzód i zderzył z energicznie obściskującą się parą.
Oboje mieli na sobie nieprzemakalne peleryny. Młody mężczyzna nie zwrócił najmniejszej uwagi na zderzenie, ale dziewczyna wyrwała się z jego objęć, odskoczyła o krok i skierowała na Dunworthy’ego przestraszone spojrzenie wielkich oczu. Miała jasne, krótko obcięte włosy, a fragmenty stroju wystające spod peleryny świadczyły o tym, że jest pielęgniarką — sądząc po wieku, raczej na pewno praktykantką. Młodym mężczyzną okazał się William Gaddson.
— To nie czas i nie miejsce na takie zachowanie! — skarcił go Dunworthy surowym tonem. — Na terenie college’u niedopuszczalne jest okazywanie uczuć w równie bezceremonialny sposób, a w twoim przypadku może się to okazać wręcz niebezpieczne, zważywszy na fakt, że twoja matka może zjawić się tu w każdej chwili!
— Moja matka? — powtórzył chłopak z taką samą miną, jaką miał Dunworthy, gdy zobaczył ją sunącą niczym lokomotywa szpitalnym korytarzem. — Tutaj? W Oxfordzie? Skąd się tu wzięła? Przecież zostaliśmy objęci kwarantanną!
— To prawda, ale nic nie zdoła powstrzymać kochającej matki. Niepokoi ją stan twojego zdrowia — zresztą mnie też, co należy uznać za całkiem naturalne, biorąc pod uwagę okoliczności. — Dziewczyna zachichotała cichutko. — Radzę ci, żebyś czym prędzej odprowadził swoją znajomą do domu, po czym natychmiast wrócił tu i przygotował się na przyjęcie matki.
Było za ciemno, by stwierdzić, czy William Gaddson zbladł jak ściana, ale Dunworthy gotów był iść o każdy zakład, że tak się właśnie stało.
— Czy… Czy ona zamierza tu zostać?
— Obawiam się, że nie ma wyboru. Jak sam słusznie zauważyłeś, zostaliśmy objęci kwarantanną.
Na klatce schodowej niespodziewanie zapłonęło światło i zza zakrętu korytarza wyłonił się Finch.
— Dzięki Bogu, że już pan wrócił! — wykrzyknął na widok Dunworthy’ego, po czym machnął mu przed oczami plikiem kolorowych papierów, prawie takim samym, jaki niedawno zaprezentowała Montoya. — Służba Ochrony Epidemiologicznej skierowała do nas kolejne trzydzieści osób. Powiedziałem im, że już nie mamy miejsc, ale nie chcieli mnie słuchać, i teraz jestem w kropce. Naprawdę nie mamy zapasów dla tylu ludzi!
— Papier toaletowy — domyślił się Dunworthy.
— Właśnie! — Finch jeszcze energiczniej pomachał papierami. — To samo jest z żywnością. Tylko dziś rano zużyliśmy połowę zapasu jajek i bekonu.
— Jajka i bekon? — zainteresował się Colin. — Zostało może trochę?
Finch wytrzeszczył na niego oczy, po czym spojrzał pytająco na Dunworthy’ego.