Выбрать главу

Lady Eliwys zbytnio martwi się o męża, by poświęcać mi więcej uwagi, dziewczynki zaś są za młode, żeby cokolwiek zauważyć, ale lady Imeyne bez wątpienia widzi wszystko i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że sporządza listę podobną do tej, na której umieszcza mniej lub bardziej wyimaginowane przewiny ojca Roche’a. Bogu dzięki nie powiedziałam jej, że nazywam się Isabel de Beauvrier; chociaż to środek zimy, bez wątpienia osobiście pojechałaby do Yorkshire, aby przyłapać mnie na kłamstwie.

Po wieczerzy przyszedł Gawyn. Maisry, która wreszcie zjawiła się z podejrzanie zaczerwienionym uchem i drewnianą konwią wypełnioną piwem, przysunęła ławy bliżej paleniska i dorzuciła nieco drew do ognia. Obie kobiety zajęły się szyciem.

Gawyn wszedł po cichu i przez chwilę stał bez ruchu przy przepierzeniu, toteż nikt go nie zauważył. Rosemunda mozoliła się nad bębenkiem, Agnes jeździła po posadzce drewnianym wózkiem, Eliwys zaś rozmawiała z Imeyne o wieśniaku, którego dni, zdaje się, były już policzone. Zobaczyłam go tylko dlatego, że odwróciłam głowę od ognia, ponieważ przed chwilą w twarz buchnął mi gęsty kłąb dymu. Gawyn stał bez ruchu, wpatrzony w Eliwys.

Zaraz potem Agnes przejechała wózkiem po stopie Imeyne, ta zbeształa ją, mówiąc, że jest diabelskim pomiotem, Gawyn zaś wyszedł z cienia na środek izby. Opuściłam skromnie wzrok, modląc się jednocześnie w duchu, by do mnie przemówił.

Moje modlitwy zostały wysłuchane.

— Pani, cieszę się, widząc was w dobrym zdrowiu — powiedział, klękając przede mną na jedno kolano.

Nie miałam pojęcia co powinnam odpowiedzieć, ani czy w ogóle powinnam coś mówić, więc tylko jeszcze bardziej pochyliłam głowę. Gawyn wciąż klęczał.

— Powiedziano mi, lady Katherine, że nie pamiętacie nic z tego, co wydarzyło się, kiedy zostaliście napadnięci. Czy to prawda?

— Tak — wyszeptałam.

— Nie wiecie też, dokąd uciekli wasi słudzy?

Potrząsnęłam głową, wciąż nie podnosząc wzroku.

Odwrócił się do Eliwys.

— Mam wieści o złoczyńcach, lady Eliwys. Znalazłem ich ślady. Było ich wielu i mieli konie.

Odetchnęłam z ulgą, przez chwilę bowiem obawiałam się, że powie, iż dopadł jakiegoś nieszczęsnego wieśniaka zbierającego drewno w lesie i powiesił go na gałęzi najbliższego dębu.

— Proszę o pozwolenie, bym mógł ich ścigać i pomścić tę damę — dodał, wciąż wpatrując się w Eliwys.

Sprawiała wrażenie jakby czuła się nieswojo, podobnie jak zawsze do tej pory, kiedy Gawyn zjawiał się w pobliżu.

— Mój mąż nakazał nam, byśmy nie opuszczali tego miejsca aż do jego powrotu — odparła. — Prosił was także, byście nas strzegli. Nie zgadzam się.

— Jeszcze nie jadłeś wieczerzy — przemówiła lady Imeyne tonem wykluczającym jakąkolwiek dyskusję.

— Panie, dziękuję wam za waszą dobroć — odezwałam się. — Wiem, że to wy znaleźliście mnie w lesie… Proszę, czy zechcielibyście wskazać mi miejsce, gdzie ujrzeliście mnie, leżącą bez ducha?

Nie zdołałam powiedzieć nic więcej, ponieważ zabrakło mi tchu, a kiedy spróbowałam nabrać powietrza, uczyniłam to zbyt szybko. Zaniosłam się kaszlem i musiałam zgiąć się w pół, ponieważ poczułam przeszywający ból w klatce piersiowej.

Kiedy wreszcie opanowałam kaszel, na stole znalazły się już ser i mięso dla Gawyna, Eliwys zaś ponownie zajęła się wyszywaniem. Nadal więc wiem tyle co przedtem, czyli nic.

Nieprawda. Wiem już dlaczego Eliwys była taka zmieszana, kiedy się zjawił, i dlaczego wymyślił bajeczkę o bandzie złoczyńców. I skąd się wzięła gadanina o „cułożnicach”.

Gdy ujrzałam go, jak stoi przy drzwiach i wpatruje się w Eliwys, nie potrzebowałam translatora, by odczytać uczucia malujące się na jego twarzy. Nie ulega wątpliwości, że zakochał się w żonie swego pana.

14.

Dunworthy spał aż do rana.

— Pański sekretarz chciał pana obudzić, ale mu nie pozwoliłem — oznajmił Colin, po czym rzucił na łóżko plik wymiętych papierów. — Powiedział, żeby dać to panu.

— Która godzina? — zapytał Dunworthy, siadając w pościeli.

— Wpół do dziewiątej. Wszystkie dzwonniczki oraz internowani jedzą śniadanie w stołówce. Płatki owsiane. — Skrzywił się szkaradnie. — Myślałem, że rzucę pawia. Ten pański sekretarz twierdzi, że z powodu kwarantanny musimy oszczędzać jajka i bekon.

— Wpół do dziewiątej rano? — wykrztusił Dunworthy, mrużąc oczy i spoglądając w stronę okna. — Mój Boże! Przecież miałem wrócić do szpitala, żeby porozmawiać z Badrim!

— Wiem — odparł chłopiec. — Babcia Mary powiedziała, żeby pozwolić panu pospać, bo i tak pan z nim nie pogada. Robią mu jakieś badania, czy coś w tym rodzaju.

— Dzwoniła?

Dunworthy szukał po omacku okularów, które powinny być na nocnym stoliku.

— Nie, poszedłem tam z samego rana, żeby pobrali mi krew. Mam panu przekazać, że teraz musimy się zgłaszać tylko raz dziennie.

Dunworthy wreszcie znalazł okulary, wsadził je na nos i spojrzał na Colina.

— Wspomniała może, czy udało się zidentyfikować wirusa?

— Eszhe ne — wybełkotał Colin, który właśnie był zajęty przepychaniem ogromnej guli spod prawego policzka w kierunku lewego. Ciekawe, czy spał z gumą w ustach? — przemknęło Dunworthy’emu przez głowę. — Przysłała panu formularze kontaktowe. — Wręczył mu stertę papieru. — Aha, dzwoniła ta pani, którą spotkaliśmy przed szpitalem. Wie pan, ta na rowerze.

— Montoya?

— Właśnie. Chciała wiedzieć, czy udało się panu skontaktować z żoną pana Basingame’a. Powiedziałem jej, że pan oddzwoni. O której przynoszą pocztę?

Dunworthy już zajął się przeglądaniem stosu papierzysk.

— Pocztę?

— Mama nie zdążyła kupić mi w porę prezentów, żebym mógł je ze sobą zabrać, ale obiecała, że wszystko przyśle pocztą. Chyba nie będzie żadnych opóźnień ze względu na kwarantannę?

Część kartek była sklejona ze sobą — najprawdopodobniej miało to ścisły związek z okresowym sprawdzaniem przez Colina stanu gumy do żucia — większość zaś zawierała alarmujące meldunki od Fincha: w kilku pokojach szwankowało ogrzewanie, Ministerstwo Zdrowia zaleciło mieszkańcom Oxfordu i okolic unikanie kontaktu z zarażonymi osobami, pan Basingame wyjechał na Święta do Torquay, zapasy papieru toaletowego kurczą się w zastraszającym tempie.

— Raczej nie powinni się spóźnić, prawda?

— Spóźnić się? Z czym?

— Z pocztą, oczywiście! — odparł Colin ze zniecierpliwieniem. — O której ją zwykle przywożą?

— O dziesiątej. — Dunworthy odłożył na bok notatki Fincha, po czym otworzył dużą szarą kopertę. — W święta zdarzają się małe opóźnienia ze względu na liczbę paczek i kartek z życzeniami.

Koperta także nie zawierała żadnych formularzy, tylko starannie i przejrzyście sporządzony przez Williama Gaddsona wykaz miejsc, w których widywano Badriego i Kivrin, z podziałem na pory dnia, oraz, gdzie się dało, także na godziny. Raport wyglądał znacznie efektowniej niż jakakolwiek praca semestralna chłopca. Zdumiewające, jaki dobroczynny wpływ może wywrzeć obecność matki!

— Ciekawe, czy to naprawdę jest takie zaraźliwe — mruknął Colin. — Gdzie ją zostawiają?