Выбрать главу

— Co?

— Pocztę!

— W portierni.

Dunworthy zagłębił się w lekturze raportu dotyczącego Badriego. We wtorek po południu technik wrócił z Balliol do laboratorium. Finch rozmawiał z nim o drugiej, potem zaś tuż przed trzecią, kiedy Badri zostawił mu notatkę dla Dunworthy’ego. Między drugą a trzecią John Yi, student trzeciego roku, widział technika idącego przez dziedziniec i rozglądającego się, jakby kogoś szukał.

Punktualnie o trzeciej Badri zjawił się w Brasenose, został tam do wpół do ósmej, po czym wrócił do swego mieszkania, by przebrać się na zabawę.

Dunworthy zadzwonił do Latimera.

— O której godzinie przyszedł pan do laboratorium we wtorek po południu?

Latimer zamrugał niepewnie.

— We wtorek? — zapytał takim tonem, jakby miał trudności z zebraniem myśli. — Czy to było wczoraj?

— Dzień przed dokonaniem przeskoku. Wcześniej widziano pana w bibliotece.

Starszy mężczyzna skinął głową.

— Zapytała mnie, jak powiedzieć: „Pomóżcie mi, bo zostałam ograbiona przez złodziei”.

Należało przypuszczać, że Latimer ma na myśli Kivrin.

— Spotkaliście się w bibliotece, czy dopiero w Brasenose?

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, skubiąc z namysłem podbródek.

— Pracowaliśmy dość długo, bo próbowaliśmy ustalić postać niektórych przymiotników — powiedział wreszcie. — W czternastym wieku fleksja przymiotnikowa zaczęła już stopniowo zanikać, ale ten proces dopiero nabierał tempa, więc…

— Czy Kivrin przyszła do pana, kiedy pracował pan w sieci?

— W sieci? — powtórzył ze zdziwieniem Latimer.

— Do laboratorium w Brasenose!

— W Brasenose? Przecież nabożeństwo powinno odbyć się w katedrze…

— Jakie nabożeństwo?

— Bożonarodzeniowe. Pastor poprosił, żebym odczytał błogosławieństwo. Czyżby uroczystość przeniesiono do Brasenose?

— Nie. A więc spotkał się pan z Kivrin we wtorek po południu, żeby pomóc jej w przygotowywaniu mowy powitalnej. Gdzie to było?

— Największe problemy mieliśmy ze „złodziejami”. Co prawda słowo to pochodzi od staroangielskiego wyrazu…

Dalsza rozmowa z Latimerem nie miała najmniejszego sensu.

— Nabożeństwo zaczyna się o siódmej w kościele Najświętszej Marii Panny — powiedział Dunworthy i odłożył słuchawkę.

Zaraz potem zadzwonił do portiera z college’u Brasenose, który wciąż dekorował choinkę, i poprosił go, żeby poszukał nazwiska Kivrin w książce wejść i wyjść. Okazało się, że we wtorkowe popołudnie dziewczyna nie pojawiła się w laboratorium.

Następnie Dunworthy wprowadził do komputera dane z formularzy, uzupełniając je o informacje zawarte w raporcie Williama. We wtorek Kivrin w ogóle nie miała kontaktu z Badrim; rano była w szpitalu, potem odwiedziła Dunworthy’ego, całe popołudnie natomiast spędziła w towarzystwie Latimera. Badri przypuszczalnie wyszedł na przyjęcie, zanim tych dwoje opuściło mury biblioteki. W poniedziałek o trzeciej także znajdowała się w klinice, nie wiadomo natomiast, co robiła tego dnia między dwunastą a wpół do trzeciej.

Ponownie przejrzał wszystkie formularze. Najkrótszy dostarczyła Montoya: podała nazwiska osób, z którymi kontaktowała się we środę rano, pominęła natomiast poniedziałek i wtorek, a także nie wspomniała ani słowem o Badrim. Zaczął już zastanawiać się, co mogło być tego przyczyną, ale w porę przypomniał sobie, że zjawiła się po tym, jak Mary wyjaśniła, co konkretnie powinno znaleźć się w formularzach.

Może więc Montoya widziała się z Badrim przed środowym rankiem albo przynajmniej wie, co robił w poniedziałek między południem a wpół do trzeciej?

— Czy panna Montoya zostawiła swój numer telefonu? — zapytał, lecz nie uzyskał odpowiedzi, więc oderwał wzrok od ekranu i rozejrzał się po pokoju. — Colin?

Colina nie było ani w sypialni, ani w saloniku. Została tylko jego torba, z zawartością częściowo rozwleczoną na podłodze.

Dunworthy odszukał numer Montoi w Brasenose, po czym wystukał go bez przekonania, gdyż nie spodziewał się nikogo zastać. Miał rację. Skoro nadal polowała na Basingame’a, oznaczało to, że nie otrzymała zezwolenia na powrót do pracy, teraz więc zapewne dobijała się kolejno do wszystkich urzędów, przekonując kogo się da, iż prowadzone przez nią wykopaliska mają ogromną, trudną do wyobrażenia wartość naukową.

Ubrał się, wyszedł z mieszkania i zajrzał do jadalni w nadziei, że znajdzie tam Colina. Deszcz ciągle padał, niebo miało ten sam beznadziejnie szary kolor co kamienne płyty dziedzińca i kora bezlistnych drzew. W głębi duszy liczył na to, iż dzwonniczki oraz pozostali internowani rozeszli się już do przydzielonych im pomieszczeń, lecz niestety było inaczej. Już w połowie dziedzińca usłyszał podniesione głosy dobiegające od strony jadalni.

— Dzięki Bogu, że pan przyszedł — powitał go Finch przy drzwiach. — Przed chwilą telefonowano ze Sztabu Kryzysowego. Mamy przyjąć jeszcze dwadzieścia osób.

— Proszę im powiedzieć, że to niemożliwe — odparł Dunworthy, rozglądając się po zapełnionej sali. — Przecież musimy przestrzegać zarządzenia nakazującego unikać kontaktów z zarażonymi osobami. Widział pan może wnuka doktor Ahrens?

— Przed chwilą był gdzieś tutaj.

Finch wspiął się na palce, ale Dunworthy już dostrzegł Colina. Chłopiec stał przy stole, który zajmowały Amerykanki i pracowicie smarował masłem tosty. Przepchnięcie się do niego zajęło Dunworthy’emu prawie minutę.

— Czy panna Montoya powiedziała, gdzie będę mógł ją złapać?

— To ta na rowerze? — zapytał flegmatycznie Colin, kładąc czubatą łyżkę marmolady na pierwszy tost.

— Tak.

— Nie, nic nie mówiła.

— Zje pan śniadanie? — zapytał Finch. — Niestety nie ma ani jajek, ani bekonu, a w dodatku kończą się zapasy marmolady… — spiorunował Colina wzrokiem — …ale są płatki owsiane i…

— Wystarczy sama herbata — przerwał mu Dunworthy. — A może powiedziała chociaż, skąd dzwoni?

— Proszę siadać — zaprosiła go panna Taylor. — Dobrze się składa, że pan przyszedł, bo chciałam porozmawiać z panem o naszej Mszy Chicagowskiej.

— Co konkretnie mówiła?

— Że nikogo nie obchodzi los jej wykopalisk, że bezcennym znaleziskom w każdej chwili grozi zagłada, a ponadto może ulec zerwaniu bezcenne, materialne ogniwo łączące teraźniejszość z przeszłością, i że trzeba być idiotą, by łowić ryby w środku zimy — wyrecytował jednym tchem chłopak, wyskrobując resztki marmolady ze słoika.

— Niestety kończy nam się także herbata — powiedział Finch przepraszającym tonem, i podał Dunworthy’emu filiżankę wypełnioną gorącym płynem o barwie rozcieńczonego soku cytrynowego.

Dunworthy usiadł przy stole.

— Masz ochotę na kakao? — zapytał Colina. — A może na szklankę mleka?

— Mleko też się kończy! — zareagował natychmiast Finch.

— Nie, dziękuję — odparł Colin, składając razem tosty. — Wezmę to ze sobą, na wypadek, gdybym musiał dłużej czekać na pocztę.

— Dzwonił pastor — powiedział Finch. — Prosił, by panu przekazać, że próba nabożeństwa nie zacznie się przed wpół do siódmej.

— Mimo wszystko postanowili je odprawić? — zdziwił się Dunworthy. — Biorąc pod uwagę okoliczności, nie spodziewałbym się dużej frekwencji.

— Komitet Ekumeniczny uznał, że jednak należy uczynić zadość tradycji. — Finch wlał do herbaty ćwierć łyżeczki mleka, rozmieszał starannie i wręczył mu filiżankę. — Między innymi chodzi o podtrzymanie ludzi na duchu.