— My także będziemy uczestniczyć w nabożeństwie i nawet zagramy kilka utworów — odezwała się panna Taylor. — Naturalnie to nie to samo co prawdziwy koncert, ale zawsze lepsze niż nic. Kapłan Kościoła Reformowanego odczyta fragment Pisma mówiący o Wielkiej Zarazie.
— Tak, to istotnie powinno podtrzymać ludzi na duchu — mruknął Dunworthy.
— Czy ja też muszę tam iść? — zapytał Colin.
— Przy takiej pogodzie? Nawet nie ma mowy! — zagrzmiała pani Gaddson, pojawiając się nie wiadomo skąd jak upiór z czubatym talerzem płatków owsianych, który postawiła przed Colinem. — W kościele na pewno są przeciągi i łatwo mógłbyś się zaziębić. Zostaniesz tutaj, pod moją opieką. — Podsunęła mu krzesło. — A teraz usiądź i zjedz porządne śniadanie.
Chłopiec posłał Dunworthy’emu błagalne spojrzenie.
— Zdaje się, że zostawiłem w mieszkaniu kartkę z numerem telefonu Montoi. Mógłbyś mi ją przynieść?
— Jasne!
I już go nie było.
— Kiedy to nieszczęsne dziecko zostanie powalone chorobą, mam nadzieję, że nie zapomni pan, iż to pan właśnie przyczynił się do jego cierpień nie dopilnowując, by należycie się odżywiało — wycedziła pani Gaddson. — Jest dla mnie całkowicie jasne, jakie są przyczyny tej epidemii: niewłaściwe odżywianie oraz całkowity brak dyscypliny. To doprawdy skandal, żeby powierzać zdrowie i życie młodych ludzi równie nieodpowiedzialnym osobom! Prosiłam, by zakwaterowano mnie z moim synem Williamem, a tymczasem przydzielono mi pokój w innym budynku, w dodatku…
— Obawiam się, że w tej sprawie musi pani porozmawiać z panem Finchem — przerwał jej Dunworthy, wstając od stołu i zawijając w serwetkę kanapki Colina. — Wzywają mnie do szpitala — dodał, po czym odszedł szybkim krokiem, nie czekając, aż pani Gaddson rozpocznie na nowo swą tyradę.
Zaraz po powrocie do mieszkania zatelefonował do Andrewsa, ale linia była zajęta, spróbował więc połączyć się ze stanowiskiem archeologicznym Montoi, licząc na to, że dostała już upragnione zezwolenie, lecz nikt się nie zgłaszał. Bez przekonania ponownie wystukał numer Andrewsa; ku jego zdziwieniu próba zakończyła się powodzeniem.
Po trzecim sygnale włączyła się automatyczna sekretarka.
— Mówi Dunworthy — powiedział, a następnie, po krótkim wahaniu, podał swój domowy numer. — Muszę jak najprędzej porozmawiać z panem w bardzo pilnej sprawie.
Odłożył słuchawkę, wsunął do kieszeni dyskietkę z informacjami dotyczącymi Kivrin i Badriego, wziął parasol i zawiniątko z kanapkami Colina, po czym wyszedł z mieszkania i ruszył na ukos przez dziedziniec.
Colin stał skulony w bramie, spoglądając co chwila z niepokojem w kierunku Wieży Carfax.
— Idę do kliniki, żeby odwiedzić technika i porozmawiać z twoją babcią. — Dunworthy wręczył mu kanapki. — Pójdziesz ze mną?
— Nie, dzięki — odparł chłopiec. — Nie chcę przeoczyć poczty.
— Więc chociaż załóż kurtkę, żeby pani Gaddson nie przybiegła tu z wielkim krzykiem, bo drugi raz na pewno nie uda ci się wywinąć.
— Już tu była — odparł ponuro Colin. — Próbowała zmusić mnie do założenia szalika. Szalika, wyobraża pan sobie?! Zignorowałem ją.
— Chyba cię nie doceniłem — przyznał Dunworthy. — Powinienem wrócić na lunch. Gdybyś czegoś potrzebował, zwróć się do Fincha.
— Mhm — mruknął chłopiec.
Z pewnością nie usłyszał ani słowa. Ciekawe, jaki prezent spodziewa się dostać od matki, skoro wygląda go z taką niecierpliwością? — zastanawiał się Dunworthy. Na pewno nie szalik. Starannie owinął sobie szyję, otworzył parasol i dał nurka w deszcz, kierując się w stronę szpitala. Ulice były prawie puste, nieliczni przechodnie zaś trzymali się od siebie z daleka. Jakaś kobieta nawet zeszła z chodnika na jezdnię, żeby tylko uniknąć spotkania ze zbliżającym się mężczyzną.
Gdyby nie kuranty wygrywające akurat „Wśród nocnej ciszy”, można by zapomnieć, że jest Wigilia. Nikt nie taszczył choinki, nikt nie pędził do domu z ostatnimi zakupami. Zupełnie jakby wszyscy myśleli tylko o kwarantannie, a nie o zbliżających się Świętach.
A czy nie tak właśnie było? Przecież on także zapomniał kupić drzewko, nie mówiąc już o prezentach. Pomyślał o Colinie skulonym w bramie college’u; mam nadzieję, że nie czeka na darmo, pomyślał. W drodze powrotnej do domu na wszelki wypadek kupi mu jakiś drobiazg, zabawkę albo może film do przeglądarki, żeby chłopiec nie dostał tylko szalika.
Zaraz po wejściu do szpitala natknął się na Mary, która chwyciła go za rękaw i poprowadziła w kierunku oddziału zakaźnego.
— Mamy kłopoty — poinformowała go. — Trzeba jak najprędzej ustalić, czy wirus dotarł do nas z Ameryki, ponieważ ze względu na Święta w Centrum Badań nad Grypą nie ma nikogo, kto potrafiłby go wyizolować. Naturalnie powinni być w gotowości przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale, jak widać, tak nie jest. Przypuszczalnie postanowili trochę odpocząć, ponieważ po każdym Bożym Narodzeniu mają mnóstwo zgłoszeń o chorobach rzekomo spowodowanych przez wirusy, które to choroby po dokładniejszym badaniu okazują się zwykłymi zatruciami pokarmowymi. Ci z Atlanty zgodzili się przysłać nam „w ciemno” próbkę szczepionki, ale na pewno nie zaczną produkcji na masową skalę, dopóki nie dostaną szczegółowych wyników analiz.
Skręciła w korytarz odgrodzony pomarańczową plastikową taśmą.
— Objawy są identyczne jak w przypadku wirusa z Południowej Karoliny: wysoka temperatura, bóle mięśni i powikłania płucne, ale to jeszcze żaden dowód. — Zatrzymała się przed drzwiami. — Nie udało ci się stwierdzić, czy Badri kontaktował się z kimś, kto ostatnio był w Ameryce?
— Nie, ale nic straconego. Muszę jeszcze wyjaśnić kilka wątpliwości. Chcesz, żebym z nim też porozmawiał?
Zawahała się.
— Co, czuje się gorzej?
— Dostał zapalenia płuc. Wątpię, czy zdoła ci cokolwiek powiedzieć. Nadal ma wysoką gorączkę. Podajemy mu antybiotyki i leki przeciwwirusowe, na które reagował wirus z Karoliny. — Otworzyła drzwi. — Poproś siostrę oddziałową, żeby powiedziała ci, gdzie leżą nowi chorzy. — Wystukała coś na klawiaturze przy pierwszym łóżku i na ekranie monitora pojawił się skomplikowany wykres. — Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli Colin zostanie u ciebie jeszcze na jedną noc?
— Ani trochę.
— To bardzo dobrze. Wątpię, czy dzisiaj uda mi się wrócić do domu, a nie chciałabym, żeby siedział sam w mieszkaniu. Wygląda na to, że tylko ja się o niego niepokoję. — W jej głosie pojawiła się gniewna nuta. — Jakimś cudem zdołałam dodzwonić się do Deirdre, ale ona wcale się nie przejmuje. „Macie tam kwarantannę? — zdziwiła się. Jestem tak zabiegana, że nawet nie oglądam wiadomości”. A potem zaczęła opowiadać mi o swoich planach na najbliższą przyszłość, tak jakby chciała dać do zrozumienia, że chwilowo nie ma czasu dla chłopca i cieszy się, że przynajmniej na trochę zdołała go gdzieś upchnąć. Mówię ci, czasem wydaje mi się, że to niemożliwe, żeby była moją siostrzenicą!
— Wiesz może, czy pamiętała o prezentach dla Colina? Obiecała mu, że przyśle je pocztą.
— Jestem pewna, że była zbyt „zabiegana”, by je kupić, a co dopiero wysłać! Poprzednim razem, kiedy Colin spędzał u mnie Święta, upominki od matki dostał dopiero na Trzech Króli. Właśnie, skoro o tym mowa: nie wiesz, co stało się z moją torbą z zakupami? Były tam też prezenty dla Colina.