Выбрать главу

— Zabrałem ją do Balliol.

— Och, to dobrze. Co prawda nie zdążyłam kupić wszystkiego, co zamierzałam, ale gdybyś zechciał jakoś zapakować szalik i resztę, biedaczysko przynajmniej znajdzie coś pod choinką. — Umilkła na chwilę, po czym powiedziała znacznie bardziej energicznym tonem: — Gdybyś trafił na jakiś ślad, natychmiast daj mi znać. Jak widzisz — wskazała wykres ruchem głowy — ustaliliśmy już, że niektórzy spośród nowych pacjentów kontaktowali się z Badrim, ale to jeszcze nie oznacza, że nie było innego źródła zarażenia.

Wyszła z pokoju, Dunworthy zaś usiadł na składanym krzesełku przy łóżku, na którym leżała właścicielka kolorowej parasolki.

— Panno Breen, przykro mi, że panią niepokoję, ale muszę zadać pani kilka pytań…

Miała mocno zaczerwienioną twarz, oddychała zaś równie ciężko jak Badri, ale udzielała konkretnych, jasnych odpowiedzi. Nie, w ciągu minionego miesiąca nie była w Ameryce. Nie, nie kontaktowała się z nikim, kto tam był, nie spotykała się także z żadnymi Amerykanami. Przyjechała natomiast metrem z Londynu na zakupy, chodziła po całym Oxfordzie, zaglądała do niezliczonych sklepów. Nikt nie był stanie ustalić, z iloma ludźmi zetknęła się przy okazji, a przecież wśród nich mogła być osoba, na której odnalezieniu tak bardzo zależało Mary.

Dopiero kilka minut po drugiej skończył rozmawiać z pacjentami, po czym naniósł nowe dane na wykres. „Amerykański łącznik” wciąż pozostał nie wykryty, choć okazało się, iż dwoje spośród chorych uczestniczyło w przyjęciu w Headington.

Nie robiąc sobie większych nadziei zajrzał do Badriego, by ku swemu zdziwieniu stwierdzić, iż stan technika uległ poprawie. Co prawda mężczyzna spał, ale kiedy Dunworthy delikatnie dotknął jego ręki, natychmiast otworzył oczy.

— Pan Dunworthy… — wyszeptał słabym, zachrypniętym głosem. — Co pan tu robi?

Dunworthy usiadł na krzesełku. — Jak pan się czuje?

— Śnią mi się dziwne rzeczy… Myślałem… Wydawało mi się, że okropnie boli mnie głowa…

— Muszę zadać panu kilka pytań. Czy pamięta pan, z kim pan rozmawiał podczas zabawy w Headington?

— Tam było tyle ludzi… — Z wysiłkiem przełknął ślinę. — Prawie nikogo nie znałem.

— Tańczył pan z kimś?

— Tak. Z Elizabeth. — Zabrzmiało to jak skrzypnięcie nie naoliwionych zawiasów. — Sisu… Sisu cośtam. Nie pamiętam, nazwiska. I z Elizabeth Yakamoto.

Do izolatki weszła ponura pielęgniarka.

— Pora na prześwietlenie — oznajmiła, nie patrząc na Badriego. — Będzie musiał pan wyjść, panie Dunworthy.

— Mógłbym zostać jeszcze parę minut? To bardzo ważne.

Ona jednak już stukała w klawiaturę.

Korzystając z tego, że jest zajęta, pochylił się nad chorym i zapytał:

— Badri, czy przypomina pan sobie, jak duży był poślizg?

Pielęgniarka odwróciła się od pulpitu.

— Panie Dunworthy!

Starał się nie zwracać na nią uwagi.

— Czy poślizg był większy, niż pan oczekiwał?

— Nie… — wycharczał Badri, przesuwając ręką po szyi.

— Jak duży? Proszę się skupić! Jak duży był poślizg?

— Cztery godziny… — wyszeptał Badri.

Dopiero teraz Dunworthy dał się wypchnąć z pokoju.

Cztery godziny. Przeskok odbył się wpół do pierwszej, z czego wynika, że Kivrin wylądowała na miejscu o wpół do piątej, czyli prawie o zachodzie słońca. Powinno jednak być jeszcze wystarczająco jasno, żeby zdążyła dotrzeć do Skendgate, naturalnie gdyby zaszła taka potrzeba.

Odnalazł Mary i podał jej nazwiska dwóch dziewcząt, z którymi tańczył Badri, ona zaś sprawdziła w rejestrze nowo przyjętych pacjentów, ale ich nie znalazła. Powiedziała mu, żeby dał sobie pobrać krew i wrócił do domu. Kiedy kilka minut później ruszył w kierunku wyjścia z oddziału, przywieziono Sisu Fairchild, toteż Dunworthy dotarł do domu dopiero o piątej.

Nie znalazł Colina ani przy bramie, ani w jadalni, gdzie Finch rozpaczał z powodu szybko topniejących zapasów cukru i masła.

— Gdzie jest wnuk doktor Ahrens? — zapytał sekretarza.

— Przez całe przedpołudnie sterczał przy bramie — poinformował go Finch, licząc kostki cukru. — Pocztę dostarczono dopiero o pierwszej, a ponieważ nie było nic dla niego, poszedł do mieszkania babki, żeby sprawdzić, czy tam czegoś nie przyniesiono. Wygląda na to, że nie, bo wrócił z kwaśną miną, a jakieś pół godziny temu powiedział ni z tego, ni z owego: „Właśnie coś sobie przypomniałem”, i wybiegł jak szalony. Przypuszczalnie poszedł sprawdzić w jakimś innym miejscu.

Zupełnie niepotrzebnie, pomyślał Dunworthy, głośno zaś zapytał:

— O której zamykają dziś sklepy?

— W Wigilię? Już są nieczynne, proszę pana. W Wigilię zawsze są zamykane wcześniej niż zwykle, niektóre nawet w południe, z powodu braku klientów. Mam dla pana kilka wiadomości…

— Obawiam się, że będą musiały poczekać.

Dunworthy złapał parasol i szybkim krokiem wyszedł z jadalni. Niestety, Finch miał rację: wszystkie sklepy były już zamknięte. Dotarł aż do Blackwella, łudząc się, że może przynajmniej tam jeszcze pracują, ale jego nadzieje okazały się płonne. Nie omieszkał jednak zauważyć, że sprzedawcy zdążyli już dostosować się do nowej sytuacji: na wielu wystawach, wśród tradycyjnych świątecznych dekoracji, pojawiły się popularne książki medyczne, podręczniki zielarstwa oraz kolorowe poradniki w rodzaju „Jak bez wysiłku osiągnąć doskonałe zdrowie”.

Co prawda działała jeszcze poczta przy High Street, ale sprzedawano tam tylko papierosy, marne słodycze i kartki z życzeniami, a więc nic, co nadawałoby się na prezent gwiazdkowy dla dwunastoletniego chłopca. Wyszedł niczego nie kupiwszy, po czym wrócił, kazał sobie zważyć kilogram toffi, do tego zaś dołożył gumę wielkości małej asteroidy i kilka opakowań cukierków przypominających wyglądem granulowane mydło. Nie było tego wiele, ale przecież Mary wspomniała, że kupiła parę rzeczy.

„Parę rzeczy” okazało się szarymi wełnianymi skarpetami, jeszcze bardziej beznadziejnymi od szalika oraz edukacyjnym filmem do przeglądarki. Taki zestaw, nawet w połączeniu z kilogramem cukierków i gumą do żucia, mógł wpędzić w depresję nawet najpogodniejszego nastolatka. Dunworthy bezradnie rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się na prezent dla Colina.

Przypomniał sobie, że wiadomość, iż Kivrin udała się w średniowiecze, wywarła na chłopcu spore wrażenie. Zdjął z półki „Epokę rycerstwa”. Co prawda zawierała wyłącznie zwykle ilustracje, żadnych hologramów, ale chwilowo nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Pośpiesznie zapakował prezenty, przebrał się, a następnie szybkim krokiem skierował się do kościoła Najświętszej Marii Panny. Lało jak z cebra, więc musiał wykazać się sporą zręcznością, by nie wejść w którąś z licznych kałuż ani nie dać się opryskać wodzie wypływającej wartkimi strumieniami z rynien.

Przy takiej pogodzie nikt normalny nie przyjdzie do kościoła na nabożeństwo. W ubiegłym roku pogoda była o niebo lepsza, a i tak co najmniej połowa miejsc pozostawała wolna. Zabrał wtedy ze sobą Kivrin. Postanowiła nie wyjeżdżać na ferie, on zaś znalazł ją w bibliotece i namówił, by przyszła do niego na tradycyjny kieliszek sherry, potem zaś poszła z nim do kościoła.

— Tracę tylko czas — powiedziała w drodze do świątyni. — Powinnam siedzieć w bibliotece i prowadzić badania.

— Możesz je prowadzić u Najświętszej Marii Panny. Kościół wygląda tak jak w roku 1139, kiedy zakończono budowę. Zachował się nawet oryginalny średniowieczny system centralnego ogrzewania.