— „Przybieżeli do Betlejem” — odparł Dunworthy i wyszedł na jezdnię.
— James! — krzyknęła przeraźliwie Mary, chwytając go za rękaw.
Przednie koło roweru minęło go o kilka centymetrów, prawy pedał zahaczył lekko o nogę. Rowerzysta skręcił gwałtownie, odwrócił się na siodełku i wrzasnął z wściekłością:
— Co jest, do cholery? Nie potrafisz chodzić po ulicy?!
Speszony Dunworthy cofnął się o krok i niewiele brakowało, by przewrócił sześcioletnią dziewczynkę tulącą do piersi pluszowego świętego Mikołaja. Matka dziecka spiorunowała go wzrokiem.
— Ostrożnie, James — upomniała go Mary.
Deszcz zaczął padać w chwili, gdy znajdowali się na środku jezdni. Mary wbiegła pod markizę apteki i zaczęła walczyć z parasolką, która za żadne skarby nie chciała się otworzyć. Po drugiej stronie szyby wystawowej, wśród świątecznych dekoracji z kolorowej bibuły i celofanu, wisiał plakat z wezwaniem: „Wspomóż fundusz na restaurację dzwonów z parafii Marston”.
Kuranty przestały znęcać się nad „Przybieżeli do Betlejem” albo „Dzisiaj w Betlejem”, wzięły natomiast w obroty kolędę „Mędrcy świata, monarchowie”. Dunworthy rozpoznał ją wyłącznie po tonacji.
Mary wciąż nie mogła poradzić sobie z parasolką. W końcu zrezygnowała, wepchnęła ją z powrotem do torby i szybko ruszyła przed siebie zatłoczonym chodnikiem. Dunworthy podążał tuż za nią, unikając o włos kolizji. Minął aptekę, obwieszony migającymi lampkami kiosk z prasą i wreszcie skręcił w otwarte drzwi, które dla niego przytrzymała.
Okulary natychmiast zaszły mu parą. Zdjął je, by wytrzeć skrajem płaszcza, Mary natomiast zamknęła drzwi i popchnęła go delikatnie w objęcia cudownej ciszy wypełnionej ciepłymi odcieniami brązu.
— O rety! — jęknęła. — Naprawdę byłam pewna, że przynajmniej tutaj dadzą sobie spokój z tymi przeklętymi dekoracjami!
Dunworthy założył okulary i rozejrzał się dokoła. Na półkach za barem wiły się plastikowe węże, przez które przebiegały różnokolorowe błyski, natomiast w kącie baru na obrotowej podstawce stała sztuczna, przeraźliwie zielona choinka.
Byli sami, jeśli nie liczyć stojącego za barem postawnego mężczyzny o czerwonej, mięsistej twarzy. Mary przecisnęła się między dwoma stolikami i zajęła miejsce w kącie niewielkiego pomieszczenia.
— Przynajmniej nie słychać tu tych przeklętych kurantów! — stwierdziła z ulgą, stawiając torbę na drewnianej ławie. — Zajmę się napojami, a ty siadaj tu i nigdzie się nie ruszaj. Niewiele brakowało, żeby ten rowerzysta rozjechał cię na śmierć. — Wyłowiła z torby kilka wymiętych banknotów, po czym skierowała się do baru. — Dwa kufle piwa — powiedziała do barmana, a następnie spojrzała na Dunworthy’ego. — Zjesz coś? Mają kanapki i koreczki z serem.
— Widziałaś Gilchrista, jak stał przy konsolecie i uśmiechał się, jakby przed chwilą ktoś narobił mu do kieszeni? Nawet nie upewnił się, czy wszystko poszło jak należy. Kivrin może leżeć tam półżywa albo nastąpił poślizg większy niż przewidywali…
— Dwa kufle piwa i dużą whisky — skorygowała zamówienie.
Dunworthy dopiero teraz usiadł przy stoliku udekorowanym miniaturową szopką z plastikowymi owieczkami i półnagą laleczką w żłóbku.
— Powinien wysłać ją z miejsca, gdzie teraz są wykopaliska — ciągnął nie przejawiając najmniejszego zainteresowania tym, czy ktoś go słyszy. — Obliczenia dla przeskoku z udziałem człowieka muszą być znacznie bardziej precyzyjne niż przy eksperymentach ze zdalnie sterowanymi sondami, choć i tak trzeba się cieszyć, że nie wpadł na pomysł z pętlą czasową. Zatrudnić praktykanta do wyliczenia koordynatów! Bałem się, że kiedy dostanie Badriego, dojdzie do wniosku, że teraz może sobie pozwolić nawet na zrobienie pętli. — Przysunął jedną z owieczek do pasterza. — Wątpię, czy zdaje sobie sprawę z różnicy. Wiesz, co mi powiedział, kiedy uprzedziłem go, że najpierw powinien wysłać przynajmniej jedną sondę? „Przecież jeśliby miało wydarzyć się coś nieprzewidzianego, możemy w każdej chwili cofnąć się w przeszłość i zabrać pannę Engle, zanim to się zdarzy”. Ten człowiek nie ma pojęcia o funkcjonowaniu sieci, nic nie wie o paradoksach, nie dociera do niego, że Kivrin naprawdę tam jest, i że cokolwiek jej się stanie, nie zdołamy temu przeciwdziałać.
Mary zmierzała w jego stronę klucząc między stolikami, ze szklanką w jednej ręce i dwoma kuflami w drugiej. Najpierw postawiła przed nim whisky.
— Oto najlepsze lekarstwo dla ofiar wypadków ulicznych i nadopiekuńczych ojców. Uderzył cię w nogę?
— Nie — skłamał Dunworthy.
— W zeszłym tygodniu niewiele brakowało a też potrąciłabym pieszego. Nawiasem mówiąc, jednego z twoich studentów. Właśnie pojawił się po dwóch tygodniach spędzonych nad Marną. Nie drasnęła go ani jedna kula, a zaledwie kilka godzin po powrocie zginąłby pod kołami mojego roweru.
Wróciła do baru po koreczki z sera.
— Złoszczą mnie takie opowieści. — Wziął do ręki plastikową Matkę Boską ubraną w białobłękitną szatę. — Gdyby jednak przygotował pętlę, przynajmniej nie groziłoby jej zamarznięcie na śmierć. Powinni ubrać ją w coś cieplejszego niż płaszcz podszywany króliczym futerkiem. Czy on naprawdę nie wie, że właśnie wtedy zaczynała się tak zwana Mała Epoka Lodowa?
— Już wiem, kogo mi przypominasz — powiedziała Mary, stawiając na stoliku talerz z koreczkami. — Matkę Williama Gaddsona.
Dunworthy uważał, że nie zasłużył sobie na taką złośliwość z jej strony. William Gaddson był jego studentem z pierwszego roku. Od października matka odwiedziła syna już sześciokrotnie, za pierwszym razem po to, by przywieźć mu nauszniki.
— Na pewno się zaziębi, jeśli nie będzie ich nosił — oświadczyła Dunworthy’emu. — Willy zawsze był wątłego zdrowia, a teraz jest daleko od domu, i w ogóle. Mimo moich próśb jego opiekun naukowy nie poświęca mu należytej uwagi.
Willy przypominał rozłożysty dąb i sprawiał wrażenie równie podatnego na choroby jak najzdrowszy egzemplarz tegoż drzewa w najlepiej utrzymanym ogrodzie botanicznym.
— Jestem pewien, że potrafi sam zadbać o siebie — odpowiedział Dunworthy, co okazało się poważnym błędem, ponieważ natychmiast dopisała go do listy ludzi, którzy nie troszczą się należycie o jej ukochanego synka, co jednak nie przeszkadzało jej w dostarczaniu co dwa tygodnie witamin dla Willy’ego oraz w przekonywaniu Dunworthy’ego, że powinien zwolnić go z treningów wioślarskich, ponieważ wiążą się one z nadmiernym wysiłkiem.
— Nie wydaje mi się, żeby moją troskę o Kivrin można było zaliczyć do tej samej kategorii, co nadopiekuńczość pani Gaddson. W czternastym wieku wprost roi się od różnych rzezimieszków i złodziei.
— Pani Gaddson to samo mówi o Oxfordzie — odparła Mary, podnosząc kufel do ust. — Starałam się jej wytłumaczyć, że nie zdoła obronić Willy’ego przed życiem, a tobie nie uda się obronić Kivrin. Przecież sam dobrze wiesz, że nie zostaje się historykiem siedząc w domu na kanapie. Prędzej czy później sam musiałbyś ją dokądś wysłać, a jeśli się dobrze zastanowić, to każde stulecie powinno z takich lub innych powodów dostać dziesiątkę.
— W naszym nie ma Czarnej Śmierci.
— Ale była Wielka Epidemia, która zabiła sześćdziesiąt pięć milionów ludzi. Poza tym, w 1320 w Anglii nikt jeszcze nie słyszał o zarazie. Przedostała się przez Kanał dopiero w 1348, — Odstawiła kufel na stół, niechcący przewracając figurkę Matki Boskiej. — A nawet gdyby dotarła wcześniej, nie wyrządziłaby Kivrin najmniejszej krzywdy, bo uodporniłam ją przeciwko dżumie dymieniczej. — Uśmiechnęła się melancholijnie do Dunworthy’ego. — Jak widzisz, są chwile, kiedy nawet ja spoglądam na świat oczami pani Gaddson, choć Kivrin i tak na pewno by się nie zaraziła, właśnie dlatego, że oboje tak bardzo się tym niepokoimy. To, czego się obawiasz, nigdy się nie zdarza… W przeciwieństwie do wszystkiego, co niespodziewane.