Выбрать главу

Montoya prześlizgnęła się chyłkiem między ławkami i usiadła obok Colina.

— Przez cały dzień wydeptywałam ścieżki w urzędach, szukając kogoś, kto może dać mi zezwolenie na dalsze prowadzenie wykopalisk — powiedziała szeptem. — Oni wszyscy chyba uważają, że zaraz zacznę ganiać w tę i z powrotem, i roznosić wirusy! Tłumaczę im jak komu dobremu, że nie ruszę się nawet na krok ze stanowiska, a gdzie jak gdzie, ale akurat tam na pewno nie ma żywego ducha, którego można by zarazić, ale oczywiście nikt nie chce mnie słuchać. — Spojrzała na Colina. — Przypuszczam jednak, że prędzej czy później wydębię to zezwolenie, a wtedy będę potrzebowała ochotników do pracy. Chciałbyś może poszukać skarbów na starym cmentarzysku?

— On nie może — wtrącił się pospiesznie Dunworthy. — Babcia mu nie pozwoli. — Pochylił się w stronę Montoi i mówił dalej szeptem: — Staramy się ustalić, gdzie Badri przebywał w poniedziałek od południa do wpół do trzeciej. Widziała go pani wtedy?

— Ciii…! — syknął ktoś za ich plecami.

Montoya pokręciła głową.

— Ślęczałam z Kivrin nad mapą okolic Skendgate.

— Gdzie? Przy wykopaliskach?

— Nie, w Brasenose.

— I nie widziałyście tam Badriego? — zapytał, lecz natychmiast uświadomił sobie, że Badri nie miał żadnego powodu, by znajdować się wtedy w college’u Brasenose. Przecież on, Dunworthy, poprosił go o poprowadzenie przeskoku dopiero o wpół do trzeciej.

— Nie — odparła szeptem Montoya.

— Ciii…!

Syczącą osobą okazała się kobieta, którą zaskoczył radosny uśmiech Colina.

— Jak długo siedziała pani z Kivrin?

— Od dziesiątej aż do chwili, kiedy poszła do kliniki. To było chyba około trzeciej.

— Cisza!

— Teraz chyba moja kolej — mruknęła Montoya. — Mam odczytać „Wezwanie do Wielkiego Ducha”.

Wygłosiła indiańską modlitwę, po czym dzwonniczki, w białych rękawiczkach i z wyrazem determinacji na twarzach, odegrały utwór zatytułowany „O Chryste, który władasz światem”. Odgłosy dobiegające od ołtarza do złudzenia przypominały te, jakie wydawały rury.

— Ale wdechowo! — szepnął Colin, kryjąc się za plikiem kartek.

— To atonalna kompozycja z końca dwudziestego wieku — poinformował go Dunworthy. — Twórcy chodziło o to, żeby słuchacze dostawali gęsiej skórki.

Ledwie utwór dobiegł końca, Dunworthy wdrapał się na ambonę i odczytał fragment Pisma Świętego.

— „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie…”

Montoya dyskretnie przesuwała się coraz bliżej bocznej nawy, by wreszcie wymknąć się z kościoła. Dunworthy żałował, że nie zdążył jej zapytać, czy w ogóle widziała Badriego w poniedziałek albo we wtorek i czy słyszała o jakichś Amerykanach, z którymi technik mógłby się zetknąć. Cóż, zrobi to jutro, kiedy zgłoszą się do kliniki na pobranie krwi. I tak uzyskał bardzo ważną informację: w poniedziałek po południu Kivrin nie miała żadnego kontaktu z Badrim. Montoya twierdzi, że siedziała z dziewczyną od dziesiątej do trzeciej, a więc kiedy Kivrin szła z Brasenose do kliniki, Badri rozmawiał z nim w Balliol, z Londynu zaś wrócił dopiero w południe. Wynikało z tego, że nie miał okazji, by ją zarazić.

— „Lecz anioł rzekł do nich:»Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu…«”.

Miał wrażenie, że nikt go nie słucha. Kobieta, która ich uciszała, właśnie zdejmowała palto, niemal wszyscy zgromadzeni zaś wachlowali się kartkami otrzymanymi od Colina.

Myśli Dunworthy’ego wróciły do Kivrin i do ubiegłorocznego nabożeństwa. Przez cały czas, kiedy czytał Pismo Święte, klęczała na kamiennej posadzce nie spuszczając z niego wzroku, ale ona także go nie słuchała. Próbowała sobie wyobrazić jak wyglądała Wigilia w roku 1320, kiedy Biblię czytano po łacinie, a na ołtarzu płonęły prawdziwe świece.

Ciekawe, czy wszystko jest tak jak sobie wymyśliła? Zaraz jednak przypomniał sobie, że tam, dokąd trafiła dziewczyna, do Wigilii zostały jeszcze dwa tygodnie. Jeśli dotarła tam, gdzie powinna. I jeśli nie stało się nic złego.

— „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu” — zakończył Dunworthy, po czym wrócił na miejsce.

Imam odczytał ogłoszenia, między innymi podając godziny rozpoczęcia bożonarodzeniowych nabożeństw i modłów w świątyniach wszystkich wyznań, przekazał treść zarządzenia Ministerstwa Zdrowia dotyczącego ograniczenia kontaktów z zarażonymi osobami, następnie zaś ustąpił miejsca pastorowi, który wygłosił kazanie.

— Są tacy — zaczął, piorunując spojrzeniem kapłana Kościoła Reformowanego — którzy uważają, że choroby są karą zsyłaną przez Boga, a przecież nie wolno nam zapominać, iż Chrystus chętnie uzdrawiał chorych. Nie wątpię, że gdyby był tutaj, z radością uleczyłby tych spośród nas, którzy padli ofiarą wirusa, tak jak uzdrowił trędowatego, który…

Przez kolejne dziesięć minut pastor rozwodził się nad metodami unikania zarażenia, wyliczył najważniejsze objawy i opowiedział o zarażeniu kropelkowym.

— Pijcie dużo płynów i wypoczywajcie — zakończył z rozłożonymi ramionami, jakby udzielał błogosławieństwa — a jeśli zaobserwujecie u siebie któryś z tych objawów, bezzwłocznie wezwijcie lekarza.

Amerykanki wciągnęły rękawiczki, by akompaniować organiście przy hymnie „Chwalcie Pana zastępy anielskie”. O dziwo, uważny słuchacz zdołałby chyba nawet rozpoznać melodię.

Na ambonę wspiął się ksiądz z Nawróconego Kościoła Unitarystów.

— Właśnie tej nocy, ponad dwa tysiące lat temu, Bóg przysłał na świat Syna, swe umiłowane dziecię. Czy jesteście w stanie sobie wyobrazić, jak ogromnej wymagało to miłości? Tej nocy Jezus opuścił bezpieczne domostwo w niebie, by narodzić się w świecie rojącym się od chorób i niebezpieczeństw. Zjawił się na nim jako bezbronne dzieciątko, nieświadome istnienia diabelskich mocy ani okrutnego losu, jaki je spotka. Co mogło skłonić Boga do poświęcenia dla nas, ludzi, jedynego, ukochanego Syna? Odpowiedź brzmi następująco: miłość.

— Albo niekompetencja — mruknął Dunworthy.

Colin oderwał wzrok od gumy, której właśnie z uwagą się przyglądał, i wytrzeszczył na niego oczy.

A kiedy już Go posłał, niepokoił się o Niego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, dodał Dunworthy w myśli. Ciekawe, czy też starał się do tego nie dopuścić?

— Właśnie miłość kazała Chrystusowi zjawić się wśród nas, właśnie miłość była przyczyną, dla której zdecydował się… Nie, dla której zapragnął zamieszkać między nami!

Na pewno nic jej nie jest, myślał dalej Dunworthy. Współrzędne zostały prawidłowo obliczone. Poślizg wyniósł zaledwie cztery godziny. Nie zdążyła zarazić się grypą. Siedzi teraz cała i zdrowa w Skendgate, ustaliła datę, wie kiedy ma wracać i pewnie zapełniła już obserwacjami co najmniej połowę pamięci rejestratora.

— Przyszedł, by poprowadzić nas krętymi ścieżkami życia i ukoić nasze cierpienia…

Pastor podszedł szybkim krokiem do drugiego rzędu ławek, nachylił się nad Colinem i powiedział przyciszonym głosem:

— Właśnie dowiedziałem się, że pan Latimer jest chory. — Wręczył Dunworthy’emu wymięty skrawek papieru. — Czy zechciałby pan wygłosić tekst błogosławieństwa?