— Uspokój się, Agnes. Twoja siostra tylko żartowała. Na pewno nie zrobi mu krzywdy. — Psiak wił się w jej objęciach, usiłując polizać ją w policzek. — Psy nie zostały stworzone po to, by jeździć konno. Blackie udusiłby się w sakwie.
— Mogę trzymać go na ręku — odparła Agnes, jednak bez większej nadziei w głosie. — On bardzo prosił, żebym zabrała go ze sobą…
— Więc już odbył przejażdżkę do kościoła, a zaraz czeka go druga, z powrotem do stajni. Rosemundo, odwieź pieska. — Szczeniak tym razem postanowił odgryźć jej ucho. Oddała Blackiego Rosemundzie, która bez ceregieli chwyciła go za skórę na karku. — To jeszcze mały dzidziuś — dodała Kivrin wyjaśniającym tonem. — Musi jak najprędzej wrócić do mamy i położyć się spać.
— Ty też jesteś mały dzidziuś, Agnes! — wysyczała Rosemunda z taką wściekłością, że Kivrin ogarnęły wątpliwości, czy słusznie postąpiła oddając jej szczeniaka. — Kto słyszał, żeby wozić psa na koniu! Teraz stracimy jeszcze więcej czasu, żeby odwieźć go z powrotem. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie dorosnę i nie będę musiała zadawać się z głupimi dzieciakami!
Jednak kiedy tylko wspięła się na grzbiet klaczy, natychmiast otuliła pieska skrajem płaszcza i czule przygarnęła go do piersi, po czym ujęła wodze wolną ręką i skierowała konia w stronę zabudowań.
— Ojciec Roche już dawno sobie poszedł!
Odjechała galopem.
Kivrin obawiała się, że Rosemunda ma rację. Wrzawa, którą uczyniły, była wystarczająco duża, by obudzić zmarłych śpiących wiecznym snem na cmentarzu, a jednak nikt nie wyszedł z kościoła, by sprawdzić, co jest powodem zamieszania. Przypuszczalnie kapłan wyruszył do lasu na długo przed ich przybyciem, jednak na wszelki wypadek wzięła Agnes za rękę i razem skierowały się w stronę świątyni.
— Rosemunda jest niedobra! — stwierdziła dziewczynka obrażonym tonem.
Akurat w tej chwili Kivrin była gotowa przyznać jej rację, zdawała sobie jednak sprawę, iż postąpiłaby niesprawiedliwie. Mimo to nie czuła się na siłach, by wystąpić w obronie Rosemundy.
— A ja wcale nie jestem dzidziusiem! — dodała Agnes, spoglądając na nią z oczekiwaniem, lecz Kivrin i tym razem zachowała dyplomatyczne milczenie.
Dotarły do ciężkich dębowych drzwi. Kivrin otworzyła je nie bez wysiłku, po czym obie zajrzały do środka.
Było pusto. Co prawda panował tam głęboki półmrok, ponieważ przyćmione światło pochmurnego dnia z trudem przeciskało się przez ciemne witrażowe szyby, ale i tak nie ulegało wątpliwości, iż w kościele nie ma żywego ducha.
— Może jest w prezbiterium?
Agnes wślizgnęła się do mrocznej nawy, przyklękła, przeżegnała się pospiesznie, a następnie obejrzała się i posłała Kivrin zniecierpliwione spojrzenie, jakby dziwiła się, na co ta jeszcze czeka.
Ojca Roche’a nie było także w prezbiterium. Nawet stojąc przy samym wejściu Kivrin mogła dotrzeć, że na ołtarzu nie płoną świece, lecz wyglądało na to, iż Agnes nie zrezygnuje z poszukiwań dopóty, dopóki nie zajrzą we wszystkie zakamarki. Kivrin przyklękła obok dziewczynki, potem zaś wzięła ją za rękę i razem podeszły do drewnianej tęczy oddzielającej prezbiterium od nawy. Także świece ustawione przed figurą św. Katarzyny były zgaszone, ale w powietrzu unosił się jeszcze ostry zapach dymu. Ciekawe, czy ojciec Roche nie zapomniał, że należy gasić je palcami, a nie dmuchać, pomyślała. Nie ulegało wątpliwości, iż gasił świece zawsze, kiedy wychodził z kościoła; pożar byłby niezmiernie groźny nawet dla kamiennej budowli, lichtarze zaś nie miały miseczek, w których ogarki mogłyby się bezpiecznie dopalić do samego końca.
Agnes podeszła do tęczy, przycisnęła twarz do drewnianych, rzeźbionych prętów, po czym zawołała półgłosem:
— Ojcze Roche!
Nasłuchiwała przez chwilę, potem zaś odwróciła się i oznajmiła:
— Nie ma go tu, lady Kivrin. Sprawdzimy w domu.
Nie czekając na reakcję opiekunki wybiegła bocznymi drzwiami, Kivrin zaś nie pozostało nic innego, jak podążyć za dziewczynką. Kiedy wyszła na zewnątrz, Agnes stała już przed drzwiami najbliższej chaty. Z pewnością pełniła ona funkcję plebani, ponieważ dziewczynka wołała co sił w płucach:
— Ojcze Roche! Ojcze Roche, jesteś tam?
Kivrin ogarnęło zdziwienie. Domostwo niewiele większe od szopy, w której jakiś czas temu się skryła, było w równie opłakanym stanie. Ksiądz miał prawo do dziesiątej części zbiorów oraz inwentarza każdego mieszkańca wioski, lecz w obejściu nie dostrzegła żadnych zwierząt, jeśli nie liczyć paru mizernych kur, sterta drewna przed wejściem miała zaś żałosne rozmiary.
Agnes poczęła walić piąstkami w drzwi, które sprawiały wrażenie równie mało solidnych jak cała chata. Kivrin obawiała się, że mała lada chwila wpadnie z nimi do środka, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, Agnes przestała się dobijać, cofnęła się o dwa kroki, a następnie oświadczyła:
— Na pewno jest w dzwonnicy!
— Wątpię — odparła Kivrin, na wszelki wypadek biorąc ją za rękę. Wolnym krokiem podążyły w kierunku bramy cmentarza. — Przecież będzie dopiero dzwonił na nieszpór.
— Mógłby zadzwonić już teraz! — powiedziała Agnes przekornym tonem, a następnie przechyliła główkę, jakby nasłuchując.
Kivrin także wytężyła słuch, ponieważ coś nie dawało jej spokoju. Chwilę potem zrozumiała, co takiego: umilkł dzwon, którego głos, docierający z południowego zachodu, słyszała prawie bez przerwy podczas choroby, a także wtedy, kiedy wyruszyła do stajni, by porozmawiać z Gawynem, i zastała go tam zabawiającego się z Maisry.
— Słyszałaś, lady Kivrin?
Agnes uwolniła rękę i pobiegła, ale nie w stronę dzwonnicy, lecz w prawo, jakby chciała obiec kościół dokoła. — Widzisz? — zapytała, wskazując z dumą swoje znalezisko. — Jednak nie pojechał!
Przy północnej ścianie budowli stał biały osiołek księdza, flegmatycznie skubiąc suche badyle wystające spod śniegu. Miał założoną uprząż z konopnego sznura, na grzbiecie zaś niósł kilka pustych worków, z pewnością przeznaczonych na jemiołę.
— Wiedziałam, że musi być w dzwonnicy! — zawołała dziewczynka i co sił w nogach popędziła w kierunku, z którego niedawno przyszła.
W chwili, gdy Kivrin wyłoniła się zza kościoła, zobaczyła Agnes niknącą w wieży. Uznała, że nie ma sensu gonić za małą, więc rozejrzała się dokoła, zastanawiając się, gdzie jeszcze powinny sprawdzić. Może jest w którejś z chat, przy chorym lub umierającym?
Nagle kątem oka w jednym z okien kościoła dostrzegła błysk światła. Może wszedł tam, kiedy były po drugiej stronie budynku, przy ośle? Otworzyła boczne drzwi i zajrzała do środka. Przed figurą św. Katarzyny płonęła świeczka.
— Ojcze?
Nikt nie odpowiedział, więc wślizgnęła się do wnętrza, zamknęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę figury.
Świeca stała między stopami posągu, tak że wykuta niewprawną ręką rzeźbiarza, twarz świętej była ukryta w cieniu, podobnie jak miniaturowa postać dziecka. Kivrin przyklękła i wzięła świecę do ręki; zapalono ją najdalej przed kilkoma chwilami, ponieważ nie zdążyła się jeszcze rozgrzać, płomień zaś wytopił tylko maleńkie kółko wosku dokoła grubego knota.
Rozejrzała się dokoła, ale zobaczyła jeszcze mniej niż poprzednio, ponieważ słaby blask świecy docierał zaledwie na dwa metry od posągu, pozostawiając resztę nawy w całkowitej ciemności.
Kivrin ostrożnie ruszyła w kierunku środka świątyni.