Выбрать главу

— Wcale nie! Jest tutaj, i będzie nam towarzyszył. Cały czas był w kościele, a lady Kivrin przyszła, i…

— Właśnie poszedł po osła — wpadła jej w słowo Kivrin.

— Okropnie przestraszyłam się wtedy, kiedy skoczyłaś na mnie ze stryszku — przyznała Agnes, ale jej siostra odwróciła się już ze zniecierpliwieniem i pomaszerowała ku bramie.

Wbrew temu, co powiedziała Rosemunda, jeszcze nie padało, ale w powietrzu wisiała wilgotna mgiełka. Kivrin wsadziła Agnes na kuca, po czym nie bez trudu wdrapała się na swego deresza. Chwilę potem zza kościoła wyłonił się ojciec Roche, prowadząc osła za uzdę, skinął im głową, a następnie ruszył przez przysypaną śniegiem łąkę w kierunku ściany lasu.

— W lesie są wilki — oznajmiła Agnes. — Gawyn zabił jednego.

Kivrin prawie jej nie słyszała, ponieważ była zajęta obserwowaniem ojca Roche’a idącego obok objuczonego pustymi workami osiołka. Usiłowała przypomnieć sobie wydarzenia tamtej nocy, kiedy przywieziono ją do dworu. Rosemunda twierdziła, że ksiądz spotkał Gawyna na drodze i pomógł mu przetransportować ją z lasu, ale to nie mogła być prawda. Przecież doskonale pamiętała, jak pochylał się nad nią, kiedy siedziała oparta o koło wozu. Twarz miał oświetloną blaskiem dogasającego ogniska. Powiedział wtedy coś, czego nie zrozumiała, ona natomiast poprosiła, by jak najszybciej zawiadomił pana Dunworthy’ego.

— Rosemunda jeździ niczym jakiś podrostek, a nie jak skromna niewiasta — oświadczyła Agnes tonem pełnym wyższości. Zapewne powtórzyła zdanie usłyszane od kogoś z dorosłych.

Istotnie, jej siostra wysforowała się daleko w przód, aż do zakrętu, i teraz czekała na nich ze zniecierpliwioną miną.

— Rosemundo! — zawołała Kivrin.

Dziewczynka wróciła galopem, w ostatniej chwili ściągnęła wodze, unikając o włos zderzenia z osłem, po czym zatrzymała wierzchowca na poboczu ścieżki.

— Czy nie możemy jechać prędzej? — zapytała zirytowanym tonem. — Nie zdążymy przed deszczem!

Zawróciła wierzchowca i znowu pogalopowała naprzód.

Tutaj, w lesie, „droga” przypominała raczej wąziutką ścieżynę. Kivrin przyglądała się drzewom, poszukując znajomych widoków. W pewnej chwili serce zabiło jej żywiej, ponieważ dostrzegła kępę wierzb, ale radość okazała się przedwczesna; rosły zbyt daleko od traktu, tuż obok zaś szemrał częściowo zamarznięty strumień.

Po przeciwnej stronie ścieżki rósł rozłożysty jesion, za nim natomiast, w równych odstępach, jakby zasadzone ręką człowieka, rozczochrane jarzębiny. Nie, to z pewnością nie było tutaj, a nawet jeśli wieźli ją tą właśnie drogą, to była zbyt chora, aby się rozglądać. Poza tym, przecież wtedy panowały już całkowite ciemności.

Jedyne, co zapamiętała, to samo miejsce przeskoku, choć nawet to wspomnienie, stosunkowo żywo i wyraźne, przesłaniała mgła niepewności. Polana, potężny dąb, kępa wierzb… I twarz pochylającego się nad nią ojca Roche’a, kiedy siedziała bez sił na zmarzniętej ziemi, oparta plecami o koło wozu.

Albo był z Gawynem od samego początku, albo Gawyn przyprowadził go do niej. Twarz księdza, oświetlona czerwonawym blaskiem płomieni, wryła się jej głęboko w pamięć, tak samo jak późniejszy upadek z konia na rozwidleniu dróg.

Na razie nie dotarli jeszcze do żadnego rozwidlenia. Nie zauważyła nawet innych ścieżek, choć doskonale wiedziała, że musi ich być sporo; łączyły wsie, prowadziły do odległych pól położonych na skraju lasu, pozwalały dojść najkrótszą drogą do traktu wiodącego z miasta do miasta.

Dotarli do szczytu łagodnego wzniesienia; ojciec Roche przystanął i odwrócił się, by sprawdzić, czy podążają za nim. On wie, gdzie jest miejsce przeskoku, pomyślała Kivrin. Do tej pory liczyła na to, że kapłan mógłby tam trafić dzięki wskazówkom zawartym w relacji Gawyna, lecz teraz zdawała sobie sprawę, iż ojciec Roche nie musi opierać się na niczyich opowieściach. On tam był.

Po cichu liczyła na to, że ze szczytu wyniosłości uda jej się dojrzeć coś więcej, lecz zobaczyła tylko bezkresny ocean drzew. Przypuszczalnie znajdowali się w Lesie Wychwood; jeśli tak właśnie miały się sprawy, to otaczało ich ponad sto kilometrów kwadratowych kniei. Na własną rękę nigdy nie zdołałaby odnaleźć miejsca przeskoku; ba, przypuszczalnie sama szybko zgubiłaby drogę, ponieważ gąszcz był tak wielki, iż wzrok sięgał najwyżej dziesięć metrów między drzewa.

Szczerze mówiąc, nie spodziewała się ujrzeć tak bujnej roślinności. Drzewa rosły bardzo ciasno, natomiast niewielką przestrzeń między nimi wypełniały krzewy, połamane gałęzie oraz śnieżne zaspy.

To nieprawda, że znalazła się w zupełnie obcej okolicy. Doskonale znała te tereny: właśnie w takim lesie zabłądzili Jaś i Małgosia, Królewna Śnieżka oraz niezliczeni rycerze i książęta. Żyły w nim wilki i niedźwiedzie, przypuszczalnie można było natrafić na chatkę czarownicy, i tu właśnie narodziły się legendy oraz baśnie, które następnie przetrwały wiele stuleci.

Nic dziwnego. Ten las naprawdę działał na wyobraźnię.

Ojciec Roche ponownie zatrzymał osiołka i zaczekał na Kivrin i Agnes, po czym skręcił w bok, by podążyć jeszcze węższą ścieżką, z której istnienia Kivrin przed chwilą nie zdawała sobie sprawy. Rosemunda nadjechała galopem, ale nie mogła wyprzedzić kapłana, jechała więc tuż za nim z nadąsaną miną. Co jej się stało? — pomyślała Kivrin po raz kolejny. Sir Bloet ma wielu wpływowych przyjaciół, powiedziała lady Imeyne. Nazwała go przyjacielem, ale czy tak było naprawdę? Może ojciec Rosemundy kiedyś wspomniał córce o czymś, co w perspektywie przyjazdu możnego sąsiada do Ashencote napełniało ją lękiem i niechęcią?

Zaledwie po kilkunastu metrach minęli kępę wierzb bardzo podobną do tej, jaka rosła w miejscu przeskoku, skręcili w lewo, przecisnęli się między kilkoma dorodnymi jodłami i ujrzeli kolejny jesion, znacznie mniejszy niż poprzedni, za to obrośnięty jemiołą.

Ojciec Roche począł ściągać puste worki z oślego grzbietu. Agnes usiłowała mu pomóc, Rosemunda natomiast, nie oglądając się na nikogo, zeskoczyła z konia, wyjęła spomiędzy fałdów spódnicy nóż o szerokim, budzącym respekt ostrzu, i poczęła ścinać rosnące niżej gałązki nadrzewnego pasożyta.

Brnąc po kolana w śniegu, Kivrin obeszła jesion dokoła, ponieważ wydawało jej się, że dostrzega białą plamę, która mogła być kępą brzóz, lecz okazało się, że to tylko przysypana śniegiem ułamana gałąź, która uwięzia między konarami jakieś dwa metry nad ziemią.

Do drzewa podeszła Agnes razem z ojcem Roche, który trzymał w dłoni nóż jeszcze większy od tego, jakim wymachiwała Rosemunda. Kivrin stwierdziła, iż wciąż nie może przyzwyczaić się do widoku jego okrutnej twarzy; z nożem w garści i pustymi workami przerzuconymi przez ramię naprawdę wyglądał jak zbój wracający do kryjówki z nieudanej wyprawy. Ojciec Roche wręczył Agnes jeden z worków.

— Musisz go trzymać o, tak — zademonstrował, w jaki sposób zawinąć gruby, szorstki materiał — a ja będę ładował do środka gałęzie.

Natychmiast zabrał się do dzieła, Kivrin zaś odbierała od niego ścięte gałązki i ostrożnie wkładała je do worka.

— Ojcze Roche… — odezwała się po dłuższej chwili. — Chciałam wam podziękować za to, że opiekowaliście się mną, kiedy byłam chora, i za to, że przywieźliście mnie do dworu, kiedy…

— Kiedy spadliście z konia — dokończył za nią, mocując się z oporną gałęzią.

Chciała powiedzieć: „kiedy zostałam napadnięta przez złoczyńców”. Jego reakcja zaskoczyła ją i zmusiła do zastanowienia. Istotnie, spadła z konia, ale przecież nastąpiło to daleko od miejsca przeskoku, więc gdyby zjawił się przy niej dopiero wtedy, nie mogłaby widzieć go tam, przy ognisku. A widziała go, była tego całkowicie pewna. Cóż, ma przecież niepowtarzalną okazję, by raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości.