Выбрать главу

— Czy wiecie, gdzie dokładnie znalazł mnie Gawyn?

Wstrzymała oddech.

— Tak.

Poczuła tak wielką ulgę, że aż zakręciło się jej w głowie. Wie! Ojciec Roche wie, gdzie jest miejsce przeskoku!

— Czy to daleko stąd?

— Nie — odparł, odcinając kolejną kępkę jemioły.

— Zaprowadzicie mnie tam?

— Po co miałabyś tam iść? — spytała Agnes. — A jeśli znowu napadną cię źli ludzie?

Sądząc po wyrazie oczu ojca Roche’a, zamierzał zadać jej to samo pytanie.

— Pomyślałam sobie, że jeśli zobaczę to miejsce, może przypomnę sobie kim jestem i skąd się tam wzięłam.

Kapłan podał jej kolejną gałązkę.

— Zaprowadzę was — powiedział.

— Dziękuję.

Dziękuję, dziękuję! Wrzuciła ostatnią gałązkę do worka, ojciec Roche zaś zawiązał go starannie i zarzucił sobie na ramię.

Zjawiła się Rosemunda, ciągnąc za sobą wypełniony po brzegi wór.

— Skończyliście już?

Ojciec Roche wziął jej worek i umieścił obok swojego na grzbiecie osiołka. Kivrin wsadziła Agnes na kucyka, pomogła Rosemundzie dosiąść klaczy, sama zaś wspięła się na deresza przy pomocy kapłana, którego splecione dłonie posłużyły jej za stopień.

Wtedy, kiedy zsunęła się z grzbietu białego konia, także pospieszył jej z pomocą. Pamiętała jego wielkie ręce, które ją podtrzymywały. Ale przecież wówczas znajdowali się już daleko od miejsca przeskoku, Gawyn zaś nie miałby najmniejszego powodu, by wracać tam z księdzem. A może jednak wrócili? Albo może odległość wcale nie była duża, tylko jej, majaczącej w gorączce, wydawała się taka ogromna?

Ojciec Roche wyprowadził objuczonego osiołka z powrotem na ścieżkę. Rosemunda przepuściła go przodem, po czym zapytała tonem bardzo podobnym do tego, jakim z upodobaniem posługiwała się jej babka:

— Dokąd on idzie? Przecież bluszcz rośnie zupełnie gdzie indziej!

— Idziemy obejrzeć miejsce, w którym zbójcy napadli na lady Katherine — wyjaśniła Agnes.

Rosemunda zmierzyła Kivrin podejrzliwym spojrzeniem.

— Po co tam wracacie? Przecież wasze rzeczy przewieziono już do dworu.

— Ona myśli, że kiedy zobaczy to miejsce, przypomni sobie wszystko — powiedziała Agnes. — Lady Kivrin, czy wtedy będziesz musiała wrócić do domu?

— Oczywiście! — parsknęła Rosemunda. — Jasne, że wróci do domu, do swojej rodziny. Przecież nie może zostać z nami na zawsze.

Czyniła wszystko, by sprowokować Agnes, i w pełni jej się to udało.

— Może! — zaprotestowała młodsza dziewczynka. — Będzie naszą opiekunką!

— Czy myślisz, że to przyjemnie opiekować się takim mazgajem? — zapytała z przekąsem Rosemunda, po czym zawróciła klacz i odjechała truchtem.

— To ty jesteś mazgaj! — zawołała za nią Agnes, a następnie odwróciła się do Kivrin. — Lady Kivrin, ja nie chcę, żebyś odeszła!

— Nie zostawię cię — zapewniła ją Kivrin. — Pospieszmy się, ojciec Roche czeka.

Stał na głównej drodze, ale jak tylko wyłoniły się zza zakrętu ścieżki, ruszył powoli przed siebie. Rosemunda była już daleko; spod kopyt galopującej klaczy tryskały fontanny śniegu a z gałęzi, o które zahaczała dziewczynka, zsuwały się ciężkie białe czapy.

Pokonawszy strumień dotarli do rozwidlenia; droga, którą podążali, skręcała łagodnie w prawo, jej odnoga natomiast biegła jeszcze prosto przez jakieś sto metrów, by następnie ostro skręcić w lewo. Rosemunda zatrzymała klacz; zwierzę, przypuszczalnie wyczuwając rozdrażnienie swej pani, przestępowało niecierpliwie z nogi na nogę i gniewnie potrząsało łbem.

Zsunęłam się z konia na rozwidleniu dróg, ale czy właśnie na tym? — zastanawiała się Kivrin. Rozglądała się pilnie dokoła w nadziei, że dostrzeże jakieś drzewo lub inny, charakterystyczny fragment krajobrazu. Las Wychwood przecinało mnóstwa ścieżek, musiało więc być wiele takich samych albo podobnych rozwidleń, niemniej jednak dotarli chyba do właściwego, ponieważ ojciec Roche bez wahania skręcił w prawo, by po przejściu zaledwie kilku metrów zejść z traktu i zagłębić się w gęstwinę.

W pobliżu nie rosła ani jedna wierzba, nie było też żadnego wzgórza. Widocznie prowadzi nas drogą, którą przebył z Gawynem, domyśliła się Kivrin. Nawet na pewno — przecież zapamiętała, że najpierw długo jechali przez las.

Podążyły za księdzem, ale niemal natychmiast musiały zsiąść z wierzchowców. Ojciec Roche szedł na przełaj przez las, schylając się w miejscach, gdzie gałęzie zwieszały się nisko nad ziemią, brnąc przez śnieg sięgający miejscami do kolan i omijając skupiska krzewów.

Kivrin starała się zapamiętać trasę, ale jej wysiłki były z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ nie mogła znaleźć żadnych charakterystycznych obiektów lub miejsc, które mogłyby posłużyć jako punkty odniesienia. Na szczęście zostawiali w śniegu doskonale widoczne ślady; koniecznie musi tu wrócić, zanim śnieg się roztopi, i oznaczyć drogę skrawkami materiału albo pokruszonym chlebem, jak Jaś i Małgosia.

Wcale się nie dziwiła, że tych dwoje, a także Królewna Śnieżka, rycerze i książęta, zabłądzili w lesie. Choć przeszła niewiele ponad sto metrów, miałaby już poważne kłopoty ze wskazaniem kierunku, w którym znajdowała się droga. Gdyby nie ślady w śniegu, nigdy nie udałoby jej się wrócić do dworu. Jaś i Małgosia mieli sporo szczęścia, że natrafili na chatkę czarownicy; w takiej puszczy można by błąkać się miesiącami, ani razu nie wracając w to samo miejsce.

Ojciec Roche zatrzymał się raptownie. — Co się stało? — zapytała Kivrin.

Odprowadził osiołka na bok i przywiązał go do olchy.

— To tutaj.

Gdziekolwiek byli, na pewno nie dotarli do miejsca przeskoku. Co prawda rósł tu rozłożysty dąb, ale nie było żadnej polany; jego gałęzie tworzyły jedynie coś w rodzaju namiotu, pod którym nie zdołało wyrosnąć żadne drzewo, ziemię zaś pokrywała kilkucentymetrowa warstwa śniegu.

— Może rozpalimy ogień? — zaproponowała Agnes. Podeszła do resztek niewielkiego ogniska i usiadła na grubym konarze, który ktoś porzucił na skraju wypalonego kręgu. — Zimno mi — poskarżyła się, grzebiąc stopą w popiele.

Ognisko z pewnością nie płonęło długo, ponieważ popiołu było niewiele, za to zostało w nim sporo lekko nadpalonych gałęzi, częściowo połamanych przez tego, kto zadeptał ogień. Kiedy Kivrin zobaczyła twarz ojca Roche’a, oświetlał ją blask pełgających płomieni…

— No i co? — zapytała Rosemunda ze zniecierpliwieniem. — Przypominacie sobie?

Tak, była tutaj. Zapamiętała ogień. Myślała, że chcą ją spalić na stosie. Coś jednak się nie zgadzało; ojciec Roche znalazł się przy niej na miejscu przeskoku, pochylał się nad nią, kiedy siedziała oparta o koło.

— Jesteście pewni, ojcze, że tu właśnie znalazł mnie Gawyn?

Zmarszczył brwi.

— Tak — odparł, przypatrując się jej uważnie.

— Jeśli napadną nas zbóje, odgonię ich moim sztyletem! — oświadczyła Agnes, wymachując kijkiem o mocno nadpalonym końcu. Po jakimś gwałtowniejszym ruchu kij złamał się na pół, więc dziewczynka znalazła następny, po czym przykucnęła przy resztkach ogniska i poczęła uderzać nim w wypalony krąg.