Kivrin przyglądała się jej w milczeniu. Kiedy Gawyn rozpalał ogień, siedziała oparta plecami o pień, śledząc półprzytomnym spojrzeniem rudą czuprynę. Później zadeptał płomienie, a dym, jaki wówczas powstał, buchnął jej prosto w twarz.
Agnes znudziła się zabawą i cisnęła patyk na ziemię.
— Pamiętasz? — zapytała.
Ojciec Roche wciąż wpatrywał się w Kivrin ze zmarszczonymi brwiami.
— Dobrze się czujecie, lady Kivrin?
Spróbowała się uśmiechnąć.
— Tak, tylko… Miałam nadzieję, że kiedy ujrzę to miejsce, wszystko sobie przypomnę, a tymczasem…
Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej uważnie, tak jak niedawno temu w kościele, po czym odwrócił się i podszedł do osiołka.
— Chodźmy.
— Pamiętasz? — zapytała ponownie Agnes, energicznie zabijając ręce. Futrzane rękawice z jednym palcem były całe umazane sadzą.
— Agnes! Zobacz, co zrobiłaś z rękawicami! — Rosemunda szarpnęła siostrę za ramię, zmuszając ją, by podniosła się na nogi. — Ty nieznośny bachorze! Wybrudziłaś całe ubranie!
Kivrin rozdzieliła dziewczynki.
— Rosemundo, odwiąż kucyka siostry — poleciła stanowczym tonem. — Najwyższa pora wziąć się do zbierania bluszczu.
Otrzepała mokry śnieg z szubki Agnes, ale nie udało jej się usunąć brudnych plam z białego futerka, którym była obszyta.
Ojciec Roche stał przy ośle, wciąż z tym samym, trudnym do rozszyfrowania, wyrazem twarzy.
— Rękawicami zajmiemy się w domu — zdecydowała Kivrin. — Chodźmy, ojciec Roche czeka na nas.
Po przejściu zaledwie kilku metrów, ku jej zdziwieniu kapłan skręcił z wydeptanego szlaku i zaraz potem znaleźli się na drodze. Nigdzie jednak nie było widać rozwidlenia, Kivrin nie mogła więc stwierdzić, gdzie właściwie są. Całkiem możliwe, iż dotarli do zupełnie innej drogi, choć okolica wyglądała dokładnie tak samo: nagie, przysypane śniegiem drzewa liściaste, świerki i jodły, gdzieniegdzie kępy wierzb, dęby i małe polanki.
Sprawa była jasna: Gawyn próbował zawieźć ją do dworu, ale ona, półprzytomna, co chwila zsuwała się z końskiego grzbietu, więc skręcił z drogi, rozpalił ognisko, zostawił ją, opartą o gruby konar, sam zaś udał się po pomoc. Albo może zamierzał zostać przy niej do rana, lecz przejeżdżający drogą ojciec Roche dostrzegł ogień, dzięki czemu jeszcze przed świtem znalazła się w ciepłym łóżku. Wynikało z tego, że ojciec Roche nie ma pojęcia, gdzie jest miejsce przeskoku. Przypuszczał, iż Gawyn znalazł ją właśnie tutaj, pod dębem.
Widok jego twarzy pochylającej się nad nią przy roztrzaskanym wozie stanowił jedynie część majaczeń wywołanych gorączką. Wyśniła to sobie podczas choroby, tak samo jak bicie dzwonów, stos oraz białego konia.
— Dokąd on idzie? — zapytała Rosemunda, nawet nie starając się ukryć irytacji. Kivrin poczuła wielką ochotę, żeby nią porządnie potrząsnąć, albo dać jej w twarz. — Bluszcz można znaleźć bliżej domu. Czy on nie widzi, że zaczyna padać?
Miała rację. Wilgotna mgła niepostrzeżenie przeistoczyła się w dokuczliwą mżawkę.
— Już dawno wróciłybyśmy do dworu, gdyby ta głupia Agnes nie zabrała swojego szczeniaka!
Z wściekłą miną pogalopowała naprzód, lecz tym razem Kivrin nie próbowała jej zatrzymać.
— Rosemunda jest niedobra — poskarżyła się Agnes.
— Zgadza się — przyznała jej rację Kivrin. — Wiesz może, co jej się stało?
— To przez sir Bloeta. Ma zostać jego żoną.
— Co takiego? — Co prawda lady Imeyne wspomniała o jakimś małżeństwie, lecz Kivrin była pewna, że chodzi o związek, jaki ma zawrzeć któraś z córek sir Bloeta z jednym z synów lorda Guillaume’a. — Jak to możliwe? Przecież jego żoną jest lady Yvolde!
— Wcale nie — odparła dziewczynka. — Lady Yvolde jest siostrą sir Bloeta.
— Ale przecież… Przecież Rosemunda jest za młoda! Nieprawda, odpowiedziała sobie natychmiast w myśli.
W XIV wieku dziewczętom często wybierano mężów jeszcze zanim osiągnęły dojrzałość, czasem nawet zaraz po urodzeniu. W średniowieczu małżeństwo stanowiło coś w rodzaju umowy handlowej, będąc jednocześnie jednym ze sposobów podnoszenia statusu społecznego, Rosemunda zaś bez wątpienia od dawna była przyzwyczajona do myśli, że wyjdzie za kogoś w rodzaju sir Bloeta. Mimo to Kivrin natychmiast przypomniała sobie wszystkie opowieści o niewinnych dziewczynkach poślubianych przez rozpustnych bezzębnych starców.
— Czy Rosemunda lubi sir Bloeta?
Oczywiście, że go nie lubi. Od chwili, gdy dowiedziała się o jego przyjeździe, zachowuje się tak, jakby miała diabła za skórą.
— Ja go lubię — odparła Agnes. — Obiecał, że da mi srebrny łańcuszek do uzdy dla Saracena.
Kivrin przeniosła spojrzenie na Rosemundę, czekającą na nich niecierpliwie daleko z przodu. Sir Bloet wcale nie musi być bezzębny i rozpustny. Nie ma żadnych podstaw, by tak przypuszczać, podobnie jak nie miała podstaw, by uważać, że lady Yvolde jest jego żoną. Równie dobrze może być młody i przystojny, rozdrażnienie Rosemundy stanowi zaś wyłącznie objaw jej niestałego charakteru. Kto wie, może polubi go jeszcze przed ślubem albo wkrótce potem. Sama ceremonia odbywała się zazwyczaj wtedy, kiedy oblubienica skończyła czternaście lub piętnaście lat, albo gdy zaczęła wykazywać oznaki dojrzałości płciowej.
— Kiedy mają się pobrać?
— Na Wielkanoc.
Dotarli do kolejnego rozwidlenia. Dwie dróżki biegły równolegle co najmniej przez sto metrów, po czym ta, którą wybrała Rosemunda, wspinała się po zboczu łagodnego wzniesienia.
Mieć dwanaście lat i w perspektywie ślub za trzy miesiące… Nic dziwnego, że lady Eliwys wolała, aby sir Bloet nie dowiedział się o ich przybyciu do Ashencote. Może nie chciała, by córka wyszła tak młodo za mąż? Kto wie, czy małżeństwo nie zostało zaaranżowane tylko po to, by wydobyć lorda Guillaume’a z kłopotów.
Rosemunda dotarła do szczytu wzniesienia, zawróciła i podjechała galopem do ojca Roche’a.
— Dokąd nas prowadzicie? — zapytała obcesowym tonem. — Las zaraz się skończy.
— Jesteśmy prawie na miejscu — odparł łagodnie.
Pogalopowała naprzód, na chwilę znikła im z oczu, zaraz wróciła, przemknęła obok Kivrin i Agnes, ostro ściągnęła cugle, po czym znowu popędziła na szczyt wzniesienia. Zupełnie jak szczur, miotający się w poszukiwaniu drogi ucieczki, pomyślała Kivrin.
Mżawka stopniowo zamieniała się w marznący deszcz. Ojciec Roche naciągnął kaptur na wygoloną głowę i poprowadził objuczonego osła ku szczytowi pagórka. Niespodziewanie zwierzę zatrzymało się tak gwałtownie, że wyrwało mu wodze z ręki. Roche chwycił konopny sznur i pociągnął mocno, lecz osioł zaparł się czterema nogami i ani myślał iść dalej.
— Co się stało? — zapytała Kivrin.
— Chodźże, Balaam! — przemówił do osła ojciec Roche, lecz zwierzę nadal stało nieruchomo jak posąg. Kapłan ponownie szarpnął za wodze, tym razem mocniej niż poprzednio, lecz osiągnął tylko tyle, że osioł spróbował się cofnąć, niemal przysiadając na zadnich nogach.
— Może nie lubi deszczu? — zastanawiała się Agnes na głos.
— Możemy jakoś pomóc? — spytała Kivrin.
— Nie — odparł i dał im znak ręką, by jechały dalej. — Spróbuję przemówić mu do rozsądku.
Owinął sobie sznur dokoła ręki i zaszedł osła od tyłu, jakby zamierzał go popchnąć. Kivrin co chwila oglądała się wstecz, gdyż bała się, by uparte zwierzę nie zaczęło wierzgać, co mogło zakończyć się fatalnym w skutkach kopnięciem w głowę.