— Podziękuj za upominki, ale nic nie mów, że zgodziłeś się pomagać pastorowi! — szepnął Dunworthy, lecz chłopiec już oddawał mu słuchawkę.
— Babcia chce jeszcze z panem porozmawiać.
— Wygląda na to, że dobrze się nim opiekujesz — powiedziała Mary. — Jestem ci ogromnie wdzięczna. Jeszcze nie udało mi się wyrwać do domu, a nie darowałabym sobie, gdyby musiał spędzić sam Święta. Zapewne prezenty, które obiecała mu matka, jeszcze nie dotarły?
— Nie — odparł ostrożnie Dunworthy, zerkając na Colina, ale chłopiec z zainteresowaniem przeglądał książkę.
— Ani nawet nie zadzwoniła! — stwierdziła Mary z goryczą. — Ta kobieta w ogóle nie ma instynktu macierzyńskiego! Na szczęście Colin jest zdrowy, ale przecież równie dobrze mógłby leżeć w szpitalu z czterdziestostopniową gorączką.
— Co z Badrim? — zapytał, zmieniając temat.
— Temperatura trochę spadła, ale z płucami wciąż nie jest w porządku. Od dzisiaj zacznie dostawać syntamycynę. U chorych, którzy zetknęli się z wirusem z Południowej Karoliny, po podaniu tego leku stwierdzono znaczną poprawę.
Obiecała, że zrobi wszystko, by wziąć udział w świątecznym obiedzie, po czym odłożyła słuchawkę.
— Czy pan wie, że w średniowieczu palono ludzi na stosach? — zapytał chłopiec, odrywając wzrok od książki.
Andrews wciąż nie dzwonił. Dunworthy posłał chłopca na śniadanie, sam zaś usiadł przy telefonie, ale nie uzyskał żadnego połączenia „z powodu świątecznego przeciążenia linii”, jak poinformował go uprzejmy komputer, najwyraźniej nie przeprogramowany od początku kwarantanny. Dunworthy wysłuchał rady, aby ograniczyć do minimum liczbę rozmów, po czym spróbował jeszcze dwa razy, ale bez rezultatu.
Rozległo się pukanie i do pokoju wkroczył Finch z tacą.
— Dobrze pan się czuje? — zapytał z niepokojem. — Nie jest pan chory?
— Nie, nie jestem chory. Czekam na ważny telefon.
— Dzięki Bogu! Kiedy nie przyszedł pan na śniadanie, ogarnęły mnie makabryczne przeczucia. — Zdjął z tacy mokrą od deszczu przykrywkę. — Obawiam się, że to niezbyt wystawne śniadanie jak na Boże Narodzenie, ale już prawie skończyły się jajka. Nawet boję się myśleć o obiedzie, bo wątpię, by na terenie objętym kwarantanną uchowała się choć jedna gęś.
Śniadanie wcale nie było takie złe: jajko na twardo, odrobina wędzonego łososia, bułeczki i dżem.
— Miałem nadzieję, że uda się zrobić świąteczny pudding, ale wyszła nam już prawie cała brandy.
Finch wyjął z kieszeni plastikową kopertę i wręczył ją Dunworthy’emu.
Jako pierwsza wypadła z niej ulotka przygotowana przez Ministerstwo Zdrowia zatytułowana „Wczesne objawy grypy”. Tymi wczesnymi objawami miały być w kolejności: 1) Trudności ze skupieniem uwagi; 2) Bóle głowy; 3) Bóle mięśni. Zalecenia, jak nie dopuścić do zarażenia, brzmiały następująco: „Unikaj kontaktu z wirusem. Nie wychodź z domu bez maski na twarzy”.
— Maski? Jakie znowu maski?
— Przysłali je dziś rano — odparł Finch. — Naprawdę nie wiem, jak poradzimy sobie ze zmywaniem. Zostało bardzo niewiele płynu.
Koperta zawierała jeszcze kilka ulotek i broszur o bardzo podobnej treści oraz zdobyty przez Williama Gaddsona komputerowy wydruk wydatków Badriego dokonanych w poniedziałek 20 grudnia. Z wydruku wynikało, że od dwunastej do wpół do trzeciej technik był na zakupach. W tym czasie nabył cztery książki (wszystkie w miękkiej oprawie), czerwony szalik u Blackwella oraz pozytywkę u Debenhama. Wspaniale. Oznaczało to co najmniej kilkadziesiąt kolejnych osób, które miały pecha i się z nim zetknęły.
Wrócił Colin ze stosem bułek posmarowanych grubo dżemem. Wciąż miał na głowie papierową koronę, której nie bardzo posłużył kontakt z deszczem.
— W takim razie poinformuję wszystkich, że przyjdzie pan do jadalni, kiedy tylko skończy pan rozmowę. Szczególnie pani Gaddson jest pewna, że dopadł pana wirus. Twierdzi, iż stało się tak z powodu niesprawnego systemu wentylacji pomieszczeń mieszkalnych.
— Przyjdę na pewno — obiecał Dunworthy.
Finch ruszył do wyjścia, ale w drzwiach zatrzymał się nagle, jakby coś sobie przypomniał.
— Skoro już mowa o pani Gaddson… Zachowuje się wręcz skandalicznie. Bez przerwy krytykuje władze college’u, domaga się, by zakwaterowano ją z synem i przyczynia się do obniżenia morale.
— Nowina! — mruknął Colin, kładąc bułki na stole. — Przed chwilą powiedziała mi, że białe pieczywo wpływa niekorzystnie na mój układ odpornościowy.
— Czy nie można by zatrudnić jej w klinice albo gdziekolwiek? — zapytał Finch. — Byle tylko nie kręciła się po terenie college’u!
— Chciałby pan, żeby chorzy trafili w jej szpony? Część z nich mogłaby tego nie przeżyć. Już prędzej napuścimy na nią pastora. Zdaje się, że poszukiwał ochotników.
— Pastora? — jęknął Colin. — Litości! Przecież ja pracuję dla niego!
— W takim razie księdza z Kościoła Reformowanego — zadecydował Dunworthy. — Sądząc po tym, jaki fragment Pisma Świętego wybrał na wczorajszą mszę, powinni łatwo znaleźć wspólny język.
— Zaraz do niego zadzwonię — powiedział Finch i wyszedł. Dunworthy zjadł śniadanie, rezygnując jednak z bułek z dżemem, co spotkało się z pełną aprobatą Colina, po czym udał się z pustą tacą do stołówki, nakazawszy chłopcu, by ten zawiadomił go natychmiast, jeśli tylko zadzwoni Andrews. Deszcz ciągle padał, drzewa były czarne i mokre, nieliczne kolorowe lampki, które miały przypominać o Świętach, zdawały się świecić najwyżej połową mocy.
Wszyscy siedzieli jeszcze przy stołach, z wyjątkiem dzwonniczek, które szykowały się chyba do próby, gdyż założyły już nieskazitelnie białe rękawiczki i zgromadziły się przy jednym ze stolików przy ścianie, na którym stały narzędzia ich pracy. Finch demonstrował zebranym, w jaki sposób należy posługiwać się maską.
— Nie wygląda pan najlepiej, panie Dunworthy — stwierdziła pani Gaddson. — I nic dziwnego. Warunki, jakie panują w tym college’u, są poniżej wszelkiej krytyki! Niedostateczna wentylacja, nieżyczliwy personel… Proszę sobie wyobrazić, że pan Finch potraktował mnie co najmniej obcesowo, kiedy zwróciłam się do niego z prośbą, by zechciał przekwaterować mnie do pokoju mego syna! Powiedział, ni mniej, ni więcej, tylko że nikt nie kazał mi przyjeżdżać do Oxfordu podczas kwarantanny, i że skoro już tu jestem, to muszę podporządkować się decyzjom władz, które on reprezentuje!
Do jadalni wpadł zadyszany Colin.
— Telefon do pana! — zawołał.
Dunworthy ruszył w stronę wyjścia, lecz pani Gaddson zastąpiła mu drogę.
— Odparłam mu na to, że być może on siedziałby spokojnie w domu, wiedząc, iż jego ukochany syn jest wystawiony na śmiertelne niebezpieczeństwo, lecz ja na pewno tego nie uczynię!
— Doceniam pani poświęcenie, ale obawiam się, że muszę iść do telefonu…
— Powiedziałam mu również, że żadna matka nie pozostanie głucha na głos serca wzywającego ją, by pospieszyła z pomocą swemu dziecku.
— Panie Dunworthy! — syknął Colin.
— Ale trudno oczekiwać, by zrozumiał pan, co mam na myśli. Wystarczy popatrzeć na to nieszczęsne dziecko! — Chwyciła Colina za ramię. — Przy takiej temperaturze, w padającym deszczu, biega po dworze bez kurtki ani płaszcza!
Dunworthy skorzystał z okazji i przemknął obok rozjuszonej kobiety.