— Najwyraźniej nic pana nie obchodzi, czy ten biedny chłopiec zachoruje na tę straszną indyjską grypę! — zawołała za nim. Colin gwałtownym szarpnięciem wyswobodził się z jej uścisku. — Mógłby pan przynajmniej dopilnować, żeby założył szalik!
Dunworthy gnał kłusem przez dziedziniec, a Colin pół kroku za nim.
— Wcale mnie nie zdziwi, jeśli okaże się, że wirus rozprzestrzenia się właśnie stąd, z Balliol! Całkowita beztroska i brak odpowiedzialności! Właśnie to: brak odpowiedzialności!
Dunworthy wbiegł do pokoju i ciężko dysząc chwycił słuchawkę. Obrazu nie było, tylko dźwięk.
— Andrews? Jest pan tam? Nie widzę pana!
— Sieć jest przeciążona, więc wyłączyli wizję — powiedział kobiecy głos. — To ja, Lupe Montoya. Czy pan Basingame woli pstrągi, czy łososie?
— Słucham? — wykrztusił Dunworthy, wpatrując się z osłupieniem w pusty ekran.
— Od rana wydzwaniam do wszystkich biur turystycznych organizujących wyprawy wędkarskie do Szkocji. Wszyscy mówią mi, że po to, by ustalić miejsce jego pobytu, trzeba wiedzieć, czy woli łowić łososie, czy pstrągi. Ma może jakichś przyjaciół, którzy wiedzieliby coś na ten temat?
— Nie mam pojęcia. Ogromnie mi przykro, że nie mogę pani pomóc, ale właśnie czekam na bardzo ważny telefon…
— Sprawdzałam wszędzie, gdzie się dało: w hotelach, zajazdach, wypożyczalniach łodzi, nawet u fryzjera. Wytropiłam jego żonę w Torquay, ale ona twierdzi, że mąż nigdy nie mówi jej, gdzie będzie wędkował. Mam nadzieję, że nie ma na boku jakiejś baby, bo to mogłoby oznaczać, że wcale nie jest w Szkocji, tylko zupełnie gdzie indziej.
— Nie przypuszczam, by pan Basingame…
— Jasne, ale w takim razie czemu nikt nie wie, gdzie się podział? I dlaczego nie zadzwonił, chociaż o epidemii trąbią we wszystkich dziennikach i piszą w gazetach?
— Naprawdę nie…
— Wygląda na to, że będę musiała szukać i w łososiach, i w pstrągach. Dam panu znać, jeśli tylko go znajdę.
Rozłączyła się, Dunworthy zaś z ciężkim sercem odłożył słuchawkę. Przeczucie podpowiadało mu, iż Andrews próbował skontaktować się z nim właśnie wtedy, kiedy rozmawiał z Montoyą.
— Mówił pan, że w średniowieczu było mnóstwo różnych epidemii?
Colin siedział z książką na kolanach w fotelu przy oknie i zajadał kolejną bułkę z dżemem.
— Zgadza się.
— Nie mogę o nich nic znaleźć. Pod czym mam szukać?
— Spróbuj pod Czarną Śmiercią.
Odczekał kwadrans, po czym po raz kolejny wystukał numer Andrewsa. Niestety, linia była zajęta.
— Wie pan, że Czarna Śmierć była w Oxfordzie? — wykrzyknął z zachwytem chłopiec. Spałaszował już wszystkie bułki, więc ponownie zajął się barwiącymi cukierkami. — I to w Boże Narodzenie, zupełnie jak teraz!
— Nasza grypa nie może równać się z dżumą — odparł Dunworthy, wpatrując się w telefon, jakby miał nadzieję, że w ten sposób zmusi go, by się odezwał. — Czarna Śmierć zgładziła jedną trzecią albo nawet połowę ludności Europy.
Colin skinął głową.
— Wiem. I była dużo bardziej interesująca. Przenosiły ją szczury, chorzy dostawali wielkich guzów…
— Nie guzów, tylko dymienic.
— …wielkich dymienic pod pachami, te dymienice rosły i rosły, i robiły się coraz bardziej czarne, a potem bach, i po gościu! Przy grypie nie ma czegoś takiego — stwierdził z rozczarowaniem.
— Istotnie.
— Poza tym, grypa to grypa, a dżumy były aż trzy rodzaje: dymienicza, to ta z guzami, płucna, czyli taka, która właziła w płuca, i wtedy pluło się krwią, i po… posok…
— Posocznicowa.
— Właśnie, czyli taka, która właziła w krew, a wtedy gość umierał po trzech godzinach i był cały czarny. Ale wdechowo!
Dunworthy nic nie odpowiedział.
Telefon zadzwonił ponownie tuż po jedenastej, ale okazało się, że to Mary, która poinformowała ich, że nie będzie mogła przyjść na obiad.
— Od rana przywieziono nam pięciu kolejnych pacjentów.
— Przyjdziemy do szpitala, jak tylko doczekam się na połączenie — obiecał Dunworthy. — Ma dzwonić jeden z moich techników. Poproszę go, żeby przyjechał tu i sprawdził obliczenia.
— Skonsultowałeś się z Gilchristem?
— Z Gilchristem? On nie ma czasu na takie głupstwa. Myśli już tylko o tym, w jaki sposób wysłać Kivrin do średniowiecza w okresie, kiedy Czarna Śmierć zbierała najobfitsze żniwo!
— Niemniej wydaje mi się, że powinieneś go zawiadomić. Bądź co bądź, to on zastępuje dziekana i lepiej go sobie nie zrażać. Jeśli okaże się, że jednak coś jest nie w porządku i Andrews będzie musiał ściągać Kivrin w trybie awaryjnym, współpraca z nim stanie się koniecznością. — Uśmiechnęła się do Dunworthy’ego. — Pogadamy o tym kiedy przyjdziecie. Przy okazji dostaniecie zastrzyki wzmacniające układ odpornościowy.
— Myślałem, że poczekasz na wyniki badań?
— Ja też tak myślałam, ale nie podoba mi się reakcja chorych na leki, które stosowano w przypadkach zarażenia wirusem z Południowej Karoliny. Co prawda u kilku osób zaobserwowaliśmy niewielką poprawę, ale na przykład Badri poczuł się wyraźnie gorzej. Doszłam do wniosku, że wszyscy, którzy mają zwiększone szanse na zetknięcie się z wirusem, powinni poddać się profilaktycznym szczepieniom wzmacniającym układ odpornościowy.
Minęło południe a Andrews wciąż jednak nie dzwonił. Dunworthy posłał Colina do szpitala na zastrzyk; chłopiec wrócił ze zbolałą miną.
— Aż tak źle?
— Gorzej — odparł Colin, siadając z westchnieniem w fotelu. — W korytarzu wpadłem na panią Gaddson. Rozcierałem sobie miejsce po zastrzyku, a ona natychmiast wszystkiego się domyśliła i zaczęła mnie wypytywać, dlaczego to ja zostałem zaszczepiony, a nie William. — Spojrzał z wyrzutem na Dunworthy’ego. — Nie dość, że mnie bolało, to jeszcze musiałem wysłuchać wykładu o tym, że jeśli ktokolwiek jest narażony bardziej od innych na kontakt z wirusem, to właśnie jej biedny William, i że fakt, iż to mnie zaszczepiono, zamiast niego, świadczy o szerzącej się ne… nekrofilii.
— Może nepotyzmie?
— Może. Mam nadzieję, że pastor da jej najgorszą robotę.
— A co u babci?
— Nie widziałem jej. Mają tam prawdziwe urwanie głowy — łóżka w korytarzach, i w ogóle.
Ustalili, że na obiad najpierw pójdzie Colin, a kiedy wróci, zastąpi Dunworthy’ego przy telefonie. Chłopiec zjawił się już po kwadransie.
— Dzwonniczki postanowiły uświetnić obiad dając koncert, a pan Finch prosił, aby panu powiedzieć, że skończył się już cukier i masło, a lada chwila zabraknie śmietanki. — Ostrożnie wyjął z kieszeni kurtki ciastko z marmoladą. — Jak to jest, że wciąż mają pod dostatkiem brukselki?
Dunworthy przypomniał mu, aby go natychmiast wezwał, gdyby zadzwonił Andrews, oraz by zapisywał wszystkie inne wiadomości, po czym udał się do jadalni. Dźwięki, które dotarły do jego uszu już na dziedzińcu, świadczyły o tym, iż koncert trwa w najlepsze.
Finch wręczył mu talerz, na którym piętrzyła się niemal sama brukselka.
— Przykro mi, proszę pana, ale indyk już się prawie skończył. Dobrze, że pan przyszedł, bo niebawem królowa wygłosi świąteczne orędzie.
Dzwonniczki odstawiły narzędzia tortur, co spotkało się z entuzjastyczną owacją, pani Taylor zaś, wciąż w białych rękawiczkach, podeszła do stolika, przy którym usiadł Dunworthy.
— A, jest pan wreszcie. Nie widziałam pana przy śniadaniu, a pan Finch twierdzi, że tylko pan może nam pomóc. Potrzebujemy sali ćwiczeń.