Выбрать главу

Dunworthy bezradnie pokręcił głową.

— „W ciemności!” — oznajmił triumfalnie chłopiec, po czym wyjął z kieszeni gumę do żucia, rozpakował ją i wepchnął do ust. — Martwi się pan o tę dziewczynę, prawda?

— Owszem.

Colin w skupieniu składał kolorowy papierek.

— Czemu więc po prostu nie ściągnie jej pan z powrotem?

— Bo jej już tam nie ma. Musimy czekać do wyznaczonego dnia.

— Ale mógłby pan cofnąć się do chwili, kiedy ona dopiero co tam przybyła, i zabrać ją stamtąd! Przecież możecie przenosić się w czasie, dokąd tylko chcecie, prawda?

— Niestety nie — odparł Dunworthy. — To znaczy, możemy wysłać kogoś w dowolny punkt czasowy, ale kiedy już się tam znajdzie, sieć, która przeniosła go w przeszłość, może działać wyłącznie w czasie rzeczywistym. Uczyłeś się w szkole o paradoksach?

— Tak. — Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. — Chodzi o coś w rodzaju przepisów ruchu w czasie?

— Kontinuum czasoprzestrzenne nie dopuszcza do wystąpienia paradoksów. Paradoks nastąpiłby wtedy, gdyby za sprawą Kivrin zdarzyło się coś, co naprawdę nie miało miejsca, albo gdyby spowodowała anachronizm.

Chłopiec wciąż miał nietęgą minę.

— Jedna z podstawowych zasad jest taka, że nie można być jednocześnie w dwóch miejscach. Kivrin przebywa w przeszłości od czterech dni i nikt ani nic nie zdoła tego zmienić. To się po prostu stało, i już.

— W takim razie, jak ona wróci?

— Zaraz po przeskoku technik zlokalizował ją, to znaczy obliczył koordynaty przestrzenne i czasowe jej położenia. Od tej pory Kivrin porusza się jakby po torze, który doprowadzi ją do punktu w czasie, kiedy sieć zostanie ponownie otwarta. Jednak żeby to nastąpiło, o wyznaczonej porze Kivrin musi czekać w tym samym miejscu, w którym wylądowała po podróży w tamtą stronę.

— Tak samo, jak na przykład ja umówiłem się z panem o wpół do siódmej w kościele?

— Dokładnie tak samo. Datę powrotu Kivrin wyznaczono za dwa tygodnie, na dwudziestego ósmego grudnia. Tego dnia technik otworzy sieć i dziewczyna znajdzie się ponownie wśród nas.

— Przecież do dwudziestego ósmego grudnia zostały trzy dni, a nie dwa tygodnie!

— W średniowieczu posługiwano się innym kalendarzem. Teraz jest tam dopiero siedemnasty grudnia. Według naszego kalendarza Kivrin wróci szóstego stycznia.

Naturalnie jeśli zdoła dotrzeć na miejsce przeskoku i jeżeli ja znajdę jakiegoś technika, który otworzy sieć, dodał w myśli.

Colin wyjął gumę z ust i przyjrzał się jej krytycznie. Była biała w niebieskawe zacieki, trochę przypominała model księżyca. Chłopiec oglądał ją przez dłuższą chwilę, po czym wepchnął z powrotem do ust.

— A więc, gdybym jutro przeniósł się w XIV wiek, mógłbym drugi raz obchodzić Święta?

— Zgadza się.

— Ale wdechowo! — Ponownie zajął się składaniem opakowania po gumie. — Coś mi się wydaje, że oni zupełnie o panu zapomnieli.

— Ja też zaczynam tak myśleć.

Dunworthy zatrzymał przechodzącego obok nich lekarza dyżurnego z izby przyjęć i powiedział mu, że czeka na zastrzyk wzmacniający układ odpornościowy.

— Naprawdę? — zdziwił się mężczyzna. — Zaraz się tym zajmę. Zniknął w korytarzu.

„Wszystko przez szczury” — powiedział Badri, pierwszej nocy zaś zapytał Dunworthy’ego o rok. Ale powiedział też, że poślizg był minimalny i że obliczenia praktykanta okazały się prawidłowe.

Colin co kilka minut wyjmował gumę, by podziwiać zmieniające się barwy.

— A jeśli zdarzyłoby się coś naprawdę okropnego? Czy wtedy można złamać przepisy? Na przykład, gdyby ucięło jej rękę, albo wybuchła bomba, albo spadła z drzewa?

— To nie są przepisy, tylko prawa natury. Nie udałoby nam się ich złamać, nawet gdybyśmy próbowali. Jeśli ktoś chciałby odwrócić bieg zdarzeń albo w jakikolwiek sposób wpłynąć na te, które już miały miejsce, sieć po prostu się nie otworzy.

Chłopiec wypluł gumę i starannie zawinął ją w papierek.

— Jestem pewien, że nic jej się nie stało. — Wepchnął gumę do kieszeni, wyciągnął zaś jakąś mocno wymiętą paczuszkę. — O kurczę! — wykrzyknął, zrywając się z miejsca. — Zapomniałem dać babci prezent!

Ruszył biegiem w kierunku szklanych drzwi, za którymi zaczynał się korytarz wiodący na oddział zakaźny, ale zanim Dunworthy zdołał zareagować, chłopiec stanął jak wryty, odwrócił się na pięcie i wrócił pędem.

— Kryj się, kto może! Nadciąga pani Gaddson!

Dunworthy także poderwał się z krzesła.

— Tylko jej tutaj brakowało!

— Tędy! — Colin ruszył biegiem w przeciwną stronę. — Wiem, gdzie jest tylne wyjście. Niech się pan pospieszy, ona zaraz tu będzie!

Co prawda Dunworthy nie miał dość sił, żeby biec, ale szedł tak prędko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Colin bez wahania prowadził go labiryntem korytarzy; po kilku minutach znaleźli się na zalewanej strumieniami deszczu ulicy. Nawet tutaj, przed wejściem dla personelu, stał przemoczony do suchej nitki mężczyzna z dwiema kartonowymi tablicami zawieszonymi na ramionach. Obie zdobił identyczny napis: DZIEŃ SĄDU JEST BLISKO.

— Sprawdzę, czy nas nie zauważyła — powiedział Colin i pobiegł w kierunku głównego wejścia.

Mężczyzna wręczył Dunworthy’emu ulotkę. ZBLIŻA SIĘ KONIEC ŚWIATA! głosiły płomieniście czerwone litery, pod spodem zaś, nieco mniejszą, czarną czcionką:

„Ulęknijcie się Boga i dajcie Mu chwałę, bo godzina sądu Jego nadeszła!

Apokalipsa św. Jana, 14,7”.

Zza narożnika budynku wyłonił się zadyszany Colin.

— Wszystko w porządku — oznajmił. — Jest w środku i wrzeszczy na recepcjonistkę.

Dunworthy oddał ulotkę demonstrantowi, po czym ruszył za chłopcem. Kiedy dotarli do Woodstock Road, zerknął z niepokojem w kierunku frontowych drzwi szpitala, ale nie dostrzegł tam nikogo; zniknęła nawet pikieta zmarzniętych przeciwników Unii Europejskiej.

Minęli kolejną przecznicę, po czym nieco zwolnili kroku. Colin wyjął z kieszeni pudełko z kolorowymi cukierkami i poczęstował Dunworthy’ego, ale ten uprzejmie odmówił, więc chłopiec wepchnął sobie do ust różową pastylkę, przez chwilę mlaskał ze smakiem, następnie zaś oznajmił niezbyt wyraźnie:

— To najbardziej wdechowe Boże Narodzenie, jakie pamiętam.

Dunworthy długo rozmyślał nad tym zaskakującym stwierdzeniem. Kuranty wciąż znęcały się nad ludźmi, wydzwaniając „Wśród nocnej ciszy”, co zresztą jak najbardziej pasowało do scenerii opustoszałych, pogrążonych w ciemności ulic. Kiedy skręcili w Broad Street, ujrzeli zmierzającą w ich stronę znajomą postać.

— To pan Finch!

— O mój Boże — jęknął Dunworthy. — Jak myślisz, czego tym razem nam zabrakło?

— Mam nadzieję, że brukselki.

Ponieważ Finch szedł pod wiatr i miał pochyloną głowę, gdyż starał się osłonić twarz przed zacinającym deszczem, zauważył ich dopiero wtedy, kiedy prawie się z nimi zderzył.

— Jest pan, panie Dunworthy! Jakże się cieszę! Wszędzie pana szukam.

— Co się stało? Przecież obiecałem pannie Taylor, że znajdę im jakąś salę.

— Nie o to chodzi, proszę pana. Mamy kłopot z internowanymi. Dwoje z nich zachorowało.

ZAPIS Z KSIĘGI SĄDU OSTATECZNEGO