Выбрать главу

Wszędzie, gdzie przeszła, pozostawiała za sobą wymarłe wioski i miasta. Zwłoki rozkładały się na ulicach, ponieważ nie było komu pochować zmarłych. W pewnym klasztorze ocalał jeden jedyny mnich, John Clyn, który napisał następujące słowa: „Po to, by rzeczy, o których winniśmy pamiętać, nie zaginęły w otchłaniach czasu i nie uleciały z pamięci tych, co przyjdą po nas, ja, który widziałem tyle nieszczęść w świecie opętanym przez Złego, i który sam mało nie umarłem, czekając na przyjście śmierci, opisałem wszystko, czego byłem świadkiem”.

Istotnie opisał wszystko jak rzetelny historyk, a potem najprawdopodobniej umarł, zupełnie sam. Jego pismo stawało się coraz mniej wyraźne, aż wreszcie urwał w pół słowa, nieco niżej zaś ktoś inny dopisał: „W tym miejscu, jak należy się domyślać, autor wyzionął ducha”.

Rozległo się pukanie do drzwi. Okazało się, że to Finch, w szlafroku, z nieprzytomnym spojrzeniem, wytrącony z równowagi.

— Jeszcze jeden, proszę pana.

Dunworthy przyłożył palec do ust, wyszedł na korytarz i przymknął za sobą drzwi.

— Zadzwonił pan do szpitala?

— Tak, ale powiedzieli mi, że karetka przyjedzie najwcześniej za kilka godzin. Kazali mi odizolować ją od pozostałych — bo to kobieta, proszę pana — i dać dużo soku pomarańczowego.

— Który właśnie nam się kończy, jak przypuszczam?

— Tak, ale nie o to chodzi. Ona stawia czynny opór.

Dunworthy zostawił Fincha za drzwiami, ubrał się pospiesznie, założył maskę, po czym poszedł za nim do skrzydła, w którym umieszczono internowanych. Przed drzwiami jednej z sal zgromadziła się spora grupa ludzi; przedstawiali sobą dość niezwykły widok, część bowiem była tylko w bieliźnie, niektórzy zarzucili płaszcze albo palta, inni natomiast owinęli się kocami. Tylko kilka osób pamiętało o maskach. Najdalej pojutrze wszyscy będą chorzy, pomyślał Dunworthy.

— Dzięki Bogu, że pan wreszcie przyszedł — powiedział jakiś mężczyzna. — Nie możemy sobie z nią poradzić.

Finch wprowadził go do sali. Chora siedziała wyprostowana na łóżku. Była to starsza kobieta o mocno przerzedzonych siwych włosach i nienaturalnie błyszczących oczach. Takie same oczy miał Badri zaraz po tym, jak trafił do szpitala.

— Odejdź! — wykrzyknęła na widok Fincha. Machnęła ręką, jakby chciała go uderzyć, po czym skierowała nieprzytomne spojrzenie na Dunworthy’ego. — Tatusiu! — zapiszczała dziecinnym głosem. — Byłam bardzo niegrzeczna. Zjadłam cały tort urodzinowy i teraz boli mnie brzuszek!

Finch bezradnie rozłożył ręce.

— Sam pan widzi — westchnął.

— Tatusiu, czy przyjadą po mnie Indianie? Ja nie lubię Indian. Mają łuki i strzały.

Siedzieli przy niej aż do świtu. Uspokoiła się dopiero wtedy, kiedy Dunworthy powiedział: „Tatuś chce, żeby jego córeczka położyła się grzecznie i przestała marudzić!” Zaraz potem przyjechała karetka.

— Tatusiu! — wykrzyknęła rozpaczliwie, kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi samochodu. — Nie zostawiaj mnie samej!

— O Boże! — jęknął Finch, kiedy ambulans wreszcie odjechał. — Już po śniadaniu. Mam nadzieję, że nie pożarli całego bekonu!

Pobiegł ratować co się da z zapasów, Dunworthy natomiast wrócił do mieszkania, by czekać na wiadomość od Andrewsa. Na schodach spotkał Colina, który zajadał tosta posmarowanego grubo masłem, usiłując jednocześnie założyć kurtkę.

— Pastor poprosił mnie, żebym pomógł mu w zbiórce ubrań dla internowanych — oznajmił z pełnymi ustami. — Aha, dzwoniła babcia Mary. Ma pan zaraz do niej zatelefonować.

— A Andrews? Colin pokręcił głową.

— Włączyli już wizję?

— Nie.

Chłopiec popędził w dół po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz.

— Nie zapomnij o masce! — zawołał za nim Dunworthy. — I o szaliku!

Zadzwonił do szpitala, po czym czekał niecierpliwie przez pięć minut, aż Mary podejdzie do aparatu.

— To ty, James? Chodzi o Badriego. Chce się z tobą widzieć.

— Czuje się lepiej?

— Niestety nie. Wciąż ma wysoką temperaturę, a do tego jest bardzo pobudzony. Bez przerwy woła cię i powtarza, że ma ci coś do powiedzenia. Nie muszę chyba dodawać, że to nie przyczynia się do poprawy jego stanu. Gdybyś tu zajrzał, może by się trochę uspokoił.

— Czy wspominał coś o zarazie?

— O zarazie? — powtórzyła z irytacją. — Czyżbyś ty też uwierzył w te bzdury o cholerze, dżumie, czarnej ospie czy Bóg wie czym jeszcze?

— Nie, nie — zaprzeczył pospiesznie. — To Badri zaczął o tym mówić. Wczoraj powiedział: „Wszystko przez te szczury” i „Umarło pół Europy”.

— On majaczy, James. Jeśli ktoś ma tak wysoką temperaturę, może wygadywać niestworzone historie.

Mary ma rację, pomyślał. Przecież chora kobieta próbowała uciekać przed Indianami uzbrojonymi w łuki i strzały, a mimo to nie kazałem barykadować drzwi i okien, żeby bronić college’u przed Apaczami. Ubzdurała sobie, że przyczyną jej choroby jest nadmiar urodzinowego tortu, Badri natomiast wymyślił zarazę. I jedno, i drugie wyjaśnienie było całkowicie pozbawione sensu.

Mimo to obiecał, że zaraz zjawi się w szpitalu, po czym wyruszył na poszukiwania Fincha. Co prawda Andrews nie zapowiedział, o której dokładnie godzinie zadzwoni, lecz Dunworthy wolał zostawić kogoś przy telefonie. Pluł sobie teraz w brodę, że nie kazał Colinowi zaczekać przynajmniej do końca rozmowy z Mary.

Finch najprawdopodobniej jest w jadalni, gdzie własną piersią broni dostępu do resztek bekonu. Dunworthy położył słuchawkę obok aparatu, a następnie ruszył przez dziedziniec w kierunku stołówki.

W drzwiach zderzył się z panną Taylor.

— Właśnie pana szukam — powiedziała. — Słyszałam, że wirus zaczął rozprzestrzeniać się wśród internowanych?

— Owszem — odparł, rozglądając się w poszukiwaniu Fincha.

— O mój Boże… A więc wszyscy jesteśmy zagrożeni! Finch zniknął bez śladu.

— Ile wynosi okres inkubacji?

— Dwanaście do dwudziestu czterech godzin.

Wspiął się na palce, próbując dostrzec coś nad głowami ludzi.

— To okropne! — Panna Taylor najwyraźniej nie mogła dojść do siebie. — A co będzie, jeśli któraś z nas zachoruje i nie zdoła wystąpić? Gramy według tradycyjnego kanonu, więc nieobecność nawet jednego członka zespołu oznacza dla nas prawdziwą katastrofę.

Dunworthy pomyślał, że w takim razie powinny na wszelki wypadek zmienić kanon, ale uznał, że roztropniej będzie powstrzymać się przed udzieleniem pannie Taylor tej rady.

— Jedna z naszych niewzruszonych zasad głosi, iż każdy wykonawca musi od początku do końca utworu stać przy swoich dzwonkach. Żadne nagłe zastępstwo nie wchodzi w grę. Poza tym, takie zamieszanie na pewno zakłóciłoby rytm.

Wyobraził sobie, jak jedna z dzwonniczek mdleje podczas koncertu i zostaje czym prędzej odciągnięta na bok, żeby broń Boże nie popsuć rytmu.

— Czy występują jakieś objawy ostrzegawcze? — zapytała panna Taylor.

— Nie.

— Czytałam tę ulotkę waszego Ministerstwa Zdrowia o trudnościach z koncentracją, gorączce i bólach głowy, ale w naszym przypadku nie na wiele się to przyda. Każdego, kto ma do czynienia z dzwonkami i dzwonami, bez przerwy boli głowa.