Wcale mnie to nie dziwi, pomyślał Dunworthy. Szukał wzrokiem Williama Gaddsona albo jakiegoś innego studenta, którego mógłby posłać do swego mieszkania, by pełnił dyżur przy telefonie.
— Naturalnie gdybyśmy nie przestrzegały tak ściśle tradycji, nie byłoby żadnego problemu. Niektóre zespoły bez przerwy dokonują zmian w składzie, a czasem nawet powiększają go, zupełnie nie licząc się z wymaganiami kanonu. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś słuchałam koncertu w wykonaniu dziewiętnastu dzwonników!
Nieliczni studenci, jacy zostali na ferie w college’u, przebywali w tej chwili nie wiadomo gdzie, ale na pewno nie w jadalni, Finch przypuszczalnie zabarykadował się w spiżarni, Colin natomiast zbierał ubrania dla internowanych.
— Czy wciąż jeszcze potrzeba paniom sali ćwiczeń? — zapytał Dunworthy.
— Owszem, przynajmniej dopóki któraś z nas nie złapie tego przeklętego wirusa. Rzecz jasna, mogłybyśmy wówczas wykonać jakiś krótszy utwór, ale przecież to nie byłoby to samo, prawda?
— Pozwolę wam skorzystać z mojego gabinetu, pod warunkiem, że będziecie odbierać telefon i zapisywać wszystkie wiadomości. Czekam na ważną rozmowę zamiejscową, więc jest dla mnie bardzo ważne, żeby przez cały czas ktoś był przy aparacie.
Zaprowadził pannę Taylor do swego mieszkania.
— Cóż, pokój nie jest zbyt duży — stwierdziła, obrzuciwszy pomieszczenie krytycznym spojrzeniem. — Będziemy miały kłopoty z ćwiczeniem najsilniejszych uderzeń. Czy możemy trochę poprzestawiać meble?
— Możecie robić co wam przyjdzie do głowy, pod warunkiem, że dotrze do mnie każda wiadomość, jaka zostanie przekazana podczas mojej nieobecności. Czekam na telefon od pana Andrewsa. Proszę mu powiedzieć, że nie potrzebuje żadnej przepustki, żeby wejść na teren objęty kwarantanną, oraz by udał się natychmiast do college’u Brasenose i zaczekał tam na mnie.
— W porządku — odparła takim tonem, jakby robiła mu przysługę. — I tak będzie nam tu chyba lepiej niż w jadalni. Najgorsze są te nieustające przeciągi.
Dunworthy wcale nie był pewien, czy słusznie postąpił powierzając tak ważne zadanie zespołowi amerykańskich dzwonniczek, ale było już za późno; zostawił pannę Taylor zajętą przestawianiem mebli, sam zaś udał się w odwiedziny do Badriego. Nie ulegało wątpliwości, iż technik stara się coś mu powiedzieć. „Zabiła ich wszystkich. Umarło pół Europy”.
Deszcz zmienił się w drobniutką mgiełkę, toteż tłumek zwolenników wystąpienia z Unii Europejskiej zgromadzonych przed głównym wejściem do kliniki znacznie zgęstniał. Dołączyło do nich kilku chłopców w czarnych maskach na twarzach, skandujących:
— Wypuśćcie nas na wolność!
Jeden z nich złapał Dunworthy’ego za ramię.
— Rząd nie ma prawa trzymać nas tutaj wbrew naszej woli! — wykrzyknął, zbliżając twarz do jego twarzy.
— Nie bądź idiotą — odparł spokojnie Dunworthy. — Chcesz, żeby wybuchła kolejna Wielka Epidemia?
Zaskoczony wyrostek nic nie odpowiedział, a Dunworthy wykorzystał jego wahanie i skrył się w budynku.
Główny hall był przepełniony pacjentami; siedzieli na krzesłach, leżeli na noszach, kilku stało przy windzie. Potężnie zbudowana pielęgniarka spowita w papierowy jednorazowy kombinezon, czytała na głos z książki w plastikowych okładkach.
— „Bo czy kiedykolwiek kara dosięgła niewinnego?…”
Uświadomił sobie z przerażeniem, że to nie pielęgniarka, tylko pani Gaddson.
— „Albo czy zagłada spotkała prawych i bogobojnych?…”
Zaczęła przerzucać cienkie kartki Biblii w poszukiwaniu kolejnego, podtrzymującego na duchu, fragmentu. Dunworthy wolał nie kusić losu, więc skulił się, jakby bolał go żołądek, i popędził w kierunku schodów, błogosławiąc w duchu Ministerstwo Zdrowia za pomysł z maskami.
— „Pan pokarze cię wtedy suchotami, gorączką i świerzbem…” — usłyszał za plecami jej stentorowy głos.
Pan pokarze cię też panią Gaddson, która będzie ci czytała Pismo Święte, abyś nie upadł na duchu, pomyślał z goryczą. Dotarłszy na piętro stwierdził ze zdziwieniem, iż oddział chorób zakaźnych zajmuje już niejeden korytarz, ale całą kondygnację.
— Jest pan wreszcie! — wykrzyknęła na jego widok młoda pielęgniarka. Może powinienem ostrzec ją przed panią Gaddson? — przemknęła mu przez głowę niespokojna myśl. — Już prawie straciłam nadzieję, że pan przyjdzie. Chory pyta o pana od samego rana. — Wręczyła mu kombinezon, zaczekała, aż się ubierze (za każdym razem szło mu to coraz sprawniej), po czym zaprowadziła do pokoju Badriego. — Pół godziny temu zaczął się bardzo niepokoić — poinformowała go szeptem. — Wykrzykiwał, że natychmiast musi z panem porozmawiać, że ma do pana jakąś sprawę nie cierpiącą zwłoki… Na szczęście teraz czuje się trochę lepiej.
To widać, pomyślał Dunworthy. Twarz Badriego straciła niepokojący ciemnoniebieski odcień, i choć był trochę zanadto blady, to jednak wyglądał niemal tak jak przed chorobą. Leżał oparty wysoko na poduszkach, z podkulonymi nogami i rękami spoczywającymi nieruchomo na kocu. Palce wciąż miał zakrzywione jak szpony.
— Panie Badri… — Pielęgniarka pochyliła się i delikatnie dotknęła jego ramienia. — Przyszedł pan Dunworthy.
Otworzył oczy.
— Pan Dunworthy?
— Tak. — Wskazała go ruchem głowy. — Mówiłam panu, że na pewno przyjdzie.
Technik podciągnął się jeszcze wyżej, ale w dalszym ciągu wpatrywał się w jakiś odległy punkt.
— Tutaj jestem — powiedział Dunworthy i przesunął się nieco, by znaleźć się na linii wzroku chorego. — Podobno chciał mi pan coś powiedzieć?
Badri nadal nie poruszał oczami, natomiast jego nieruchome do tej pory ręce zaczęły powoli przesuwać się po kolanach. Dunworthy spojrzał pytająco na pielęgniarkę.
— Robi to prawie bez przerwy — wyjaśniła. — Wydaje mi się, że pisze na klawiaturze.
Zerknęła na monitory, po czym wyszła z pokoju.
Miała rację. Badri pisał na klawiaturze komputera. Oparł przeguby na kolanach, palcami przesuwał po kocu, uderzając nimi w szybkim tempie, spojrzenie zaś miał skierowane prosto przed siebie, jakby wpatrywał się w monitor. W pewnej chwili zmarszczył brwi.
— To niemożliwe… — mruknął, po czym zaczął pisać jeszcze szybciej.
— O co chodzi? — zapytał Dunworthy. — Co jest niemożliwe?
— Gdzieś musi być błąd… — Technik pochylił się nieco w prawo i do przodu. — Dajcie mi odczyt liniowy — rzucił półgłosem.
Mówi do mikrofonu, domyślił się Dunworthy. Sprawdza parametry przeskoku, żeby zlokalizować Kivrin.
— Co się nie zgadza, Badri?
— Poślizg. — Technik wciąż nie odwracał spojrzenia od nie istniejącego ekranu. — Będzie potrzebne powtórne przeliczenie współrzędnych. To na pewno niemożliwe.
— O co chodzi z tym poślizgiem? Jest większy, niż pan oczekiwał?
Badri nie odpowiedział. Przez chwilę pisał jak szalony, znieruchomiał na kilka sekund, wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w ekran wyimaginowanego monitora, po czym znowu zaczął uderzać w klawiaturę.
— Jak duży jest poślizg? — zapytał Dunworthy.
Badri pisał jeszcze co najmniej przez minutę, a kiedy przestał, spojrzał wprost na niego.
— Martwię się… — mruknął z zadumą.
— Czym się pan martwi?
Technik niespodziewanie zrzucił koc i chwycił za krawędzie łóżka.