Выбрать главу

— Muszę poszukać pana Dunworthy’ego — oświadczył. Szarpnął za plastikowy przewód wyrastający z igły wbitej w przedramię. Niemal wszystkie wskaźniki nad jego głową oszalały: wszędzie migotały alarmowe czerwone światełka a gdzieś na zewnątrz rozległ się ostry brzęczyk.

— Proszę tego nie robić!

— Na pewno jest w pubie. Zaraz go przyprowadzę.

Dunworthy rzucił się w stronę łóżka, ale zanim zdążył unieruchomić chorego, poszarpane wykresy przesuwające się po ekranach monitorów zamieniły się nagle w linie proste, cyfrowe wskaźniki natomiast pokazały same zera.

— Monitorowanie przerwane — poinformował komputer wypranym z emocji głosem. — Monitorowanie przerwane.

Do pokoju wpadła zadyszana pielęgniarka.

— O Boże! — jęknęła. — Znowu! Zrobił to już dwa razy. Panie Chaudhuri, proszę leżeć spokojnie! Przecież może pan sobie zrobić krzywdę.

— Wezwijcie pana Dunworthy’ego, szybko! Coś się nie zgadza. — Opadł bez sił na łóżko i nie zaprotestował, kiedy pielęgniarka przykrywała go kocem. — Dlaczego on nie przychodzi?

Dunworthy czekał niecierpliwie aż dziewczyna na nowo podłączy Badriego do aparatury. Technik leżał bez ruchu z całkowicie obojętnym, wręcz apatycznym wyrazem twarzy. Na jego przedramieniu wykwitł kolejny siniak.

Pielęgniarka wyszła ze słowami:

— Chyba poproszę lekarza, żeby dał mu jakiś środek uspokajający.

— Panie Badri, to ja, Dunworthy — powiedział, jak tylko za dziewczyną zamknęły się drzwi. — Zdaje się, że chciał mi pan coś powiedzieć. Proszę na mnie spojrzeć. O co chodzi? Co się nie zgadza?

Badri posłusznie spojrzał na niego, ale bez większego zainteresowania.

— Czy poślizg był większy, niż pan oczekiwał, i Kivrin trafiła w czasy zarazy?

— Nie mam czasu — odparł technik. — Byłem tam w sobotę i niedzielę.

Jego palce ponownie zaczęły wystukiwać na kocu niespokojny rytm.

Pielęgniarka wróciła z kolejną kroplówką.

— Och, jak dobrze… — westchnął, a rysy jego twarzy nagle złagodniały. — Nie wiem, co się stało. Okropnie bolała mnie głowa…

Zamknął oczy i zanim pielęgniarka zdążyła podłączyć kroplówkę, spał już, pochrapując cicho.

Dziewczyna odprowadziła Dunworthy’ego na korytarz.

— Gdzie można pana znaleźć, gdyby znowu chciał się z panem widzieć?

Podał jej numer telefonu.

— Co dokładnie mówił przed moim przyjściem? — zapytał, ściągając kombinezon.

— Powtarzał pańskie nazwisko, że koniecznie musi pana znaleźć, i że ma panu coś ważnego do powiedzenia.

— Wspominał może o szczurach?

— Nie. Raz tylko powiedział, że musi odszukać jakąś Karen albo Katherine…

— Może Kivrin?

Skinęła głową.

— Właśnie. „Muszę znaleźć Kivrin. Czy laboratorium jest otwarte?” Mówił też coś o owieczce albo jagnięciu, ale nie o szczurach. Przez większą część czasu bełkotał coś tak niewyraźnie, że nic z tego nie rozumiałam.

Dunworthy wrzucił rękawiczki do torby na odpadki.

— Proszę zapisywać wszystko, co mówi. Naturalnie z wyjątkiem niezrozumiałych fragmentów — dodał pospiesznie, widząc, że dziewczyna otwiera usta, by zaprotestować. — Zajrzę po południu.

— Spróbuję — odparła bez większego przekonania. — W większości to zupełny bełkot.

Dunworthy zszedł na parter. Jasne, że to w większości bełkot, pozbawione sensu majaczenia umysłu trawionego gorączką, niemniej jednak chciał mieć wszystko zapisane, teraz zaś zależało mu na tym, by jak najprędzej wrócić do college’u i porozmawiać z Andrewsem. Musi go ściągnąć, żeby wreszcie ktoś odczytał współrzędne.

„To niemożliwe” — powiedział Badri. Z pewnością miał na myśli rozmiary poślizgu. Czy mogło zdarzyć się tak, że za pierwszym razem niewłaściwie odczytał wynik pomiaru, uznał, że poślizg wyniósł tylko cztery godziny, i dopiero po kolejnym sprawdzeniu przekonał się, iż w rzeczywistości poślizg jest znacznie większy, bo wynosi… Właśnie, ile? Cztery lata? A może dwadzieścia osiem?

— Szybciej dojdzie pan na piechotę — usłyszał obok siebie czyjś głos i otrząsnął się z zamyślenia. — Jeśli czeka pan na taksówkę, postoi pan sobie do końca świata — ciągnął chłopak w czarnej masce na twarzy. — Wszystkie samochody zostały zarekwirowane przez nasz cholerny rząd.

Przed wejście do kliniki właśnie zajechała taksówka. Istotnie, na szybach w tylnych drzwiach miała przyklejone plakietki z czerwonym krzyżem.

Dunworthy podziękował młodzieńcowi i ruszył na piechotę w kierunku college’u. Szedł szybko, nie zważając na deszcz, który tymczasem znowu zaczął padać, pchany naprzód nadzieją, że Andrews zadzwonił i jest już w drodze do Oxfordu. „Sprowadźcie pana Dunworthy’ego” — powiedział Badri. „Coś się nie zgadza”. Z pewnością przeżywał na nowo wydarzenia, które nastąpiły zaraz po tym, kiedy powtórnie odczytał współrzędne. Przybiegł wtedy bez płaszcza do pubu, żeby przekazać alarmującą wiadomość. „To niemożliwe” — powtórzył kilka razy.

Niemal biegiem pokonał dziedziniec i popędził po schodach na górę, do swego mieszkania. Nie wiedzieć czemu dopiero teraz przyszło mu do głowy, że dźwięk dzwonków może zagłuszyć sygnał telefonu, ale kiedy otworzył drzwi, jego oczom ukazał się niezwykły widok: panna Taylor i jej koleżanki z zespołu w całkowitej ciszy stały kręgiem na środku pokoju, poruszały w dziwny sposób wyciągniętymi sztywno przed siebie rękami i od czasu do czasu przyklękały to na jedno, to na drugie kolano. Wszystkie miały maski na twarzach.

— Dzwonił służący pana Basingame’a — poinformowała go panna Taylor nie przerywając ćwiczeń. — Jego zdaniem pan Basingame powinien być gdzieś w górach Szkocji. Dosłownie przed chwilą telefonował też pan Andrews. Prosił, żeby skontaktował się pan z nim najszybciej jak to będzie możliwe.

Dunworthy’ego ogarnęła cudowna ulga. Wystukał numer Andrewsa i czekając na połączenie obserwował przedziwny rytuał odbywający się w jego gabinecie, próbując doszukać się w nim jakiegoś sensu lub schematu. Panna Taylor dygała w miarę regularnie, ale pozostałe członkinie zespołu klękały i poruszały rękami w całkowicie chaotyczny sposób. Najpotężniejsza z nich, panna Piantini, przez cały czas liczyła po cichu, marszcząc brwi, aby uzyskać lepszą koncentrację.

— Nie powinien pan mieć żadnych problemów z wjazdem na teren objęty kwarantanną — poinformował Andrewsa, jak tylko technik podniósł słuchawkę. — Kiedy pan przyjedzie?

— Właśnie na tym polega problem, proszę pana. — Co prawda połączenie wizyjne zostało wznowione, ale obraz był tak niewyraźny, że nie dało się odczytać wyrazu twarzy technika. — Ten pomysł nie wydaje mi się najlepszy. Z tego, co mówią w telewizji, wynika, że ta indyjska grypa jest szalenie niebezpieczna.

— Nie będzie pan się musiał z nikim kontaktować — odparł Dunworthy. — Uda się pan prosto do Brasenose i wejdzie do laboratorium. To naprawdę bardzo pilna sprawa.

— Wiem, proszę pana, ale niektórzy dziennikarze twierdzą, że winę ponosi wadliwie zaprojektowany system ogrzewania Uniwersytetu, więc…

— System ogrzewania? Nie ma czegoś takiego jak „system ogrzewania Uniwersytetu”, natomiast instalacje centralnego ogrzewania w poszczególnych college’ach mają już ponad sto lat i nie są nawet w stanie niczego ogrzać, a cóż dopiero mówić o zarażeniu kogokolwiek! — Amerykanki nie spuszczały wzroku z jego twarzy, przez cały czas kontynuując ćwiczenia. — Ta grypa nie ma nic wspólnego z centralnym ogrzewaniem, Indiami ani gniewem bożym. Przybyła do nas z Południowej Karoliny. Szczepionka jest już w drodze. Nikomu nic nie grozi.