— Na razie to tylko przypuszczenia oparte na nie sprawdzonych przesłankach, uznałem więc, że najrozsądniej będzie ograniczyć ryzyko zamykając laboratorium. A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu… Przyszedłem tu po to, żeby oddać krew do analizy.
Ominął Dunworthy’ego, lecz ten chwycił go za ramię.
— O jakim ryzyku pan mówi?
— Cóż, znaczna część opinii publicznej uważa, że wirus dotarł do nas poprzez sieć.
— Znaczna część opinii publicznej? Czy ma pan na myśli tych półgłówków z transparentem, których widziałem przed bramą Brasenose?!
— Panie Dunworthy, jest pan w szpitalu — zwróciła mu uwagę pielęgniarka. — Proszę mówić trochę ciszej.
— Inna, także znaczna część opinii publicznej, jest zdania, że winę za wybuch epidemii ponoszą ludzie, którzy stworzyli zbyt liberalne przepisy imigracyjne. Czy pan też zamierza wystąpić z Unii Europejskiej?
Gilchrist hardo zadarł głowę.
— Jako pełniący obowiązki dziekana Wydziału Historycznego mam obowiązek działać w interesie całego Uniwersytetu. Chyba zdaje pan sobie sprawę, jak ważne jest dla nas utrzymanie poprawnych stosunków z miejscową społecznością? Doszedłem do wniosku, że zamknięcie laboratorium przynajmniej częściowo zdoła uspokoić opinię publiczną. Jeśli po zsekwencjonowaniu wirusa okaże się, iż rzeczywiście pochodzi on z Południowej Karoliny, wtedy, ma się rozumieć, laboratorium natychmiast zostanie udostępnione wszystkim, którzy zechcą z niego korzystać.
— A co z Kivrin?!
— Jeśli natychmiast nie zacznie pan mówić ciszej, będę musiała zawiadomić doktor Ahrens — ostrzegła Dunworthy’ego pielęgniarka.
— Znakomicie! — parsknął z wściekłością. — Proszę ją przyprowadzić. Niech się dowie, jakie głupoty wygaduje pan Gilchrist. Nie ma sposobu, żeby ten wirus przybył do nas z przeszłości!
Pielęgniarka szybkim krokiem opuściła poczekalnię, Dunworthy natomiast zwrócił się do Gilchrista.
— Nawet jeśli pańska „znaczna część opinii publicznej” jest za głupia, żeby pojąć podstawowe prawa fizyki, to z pewnością wie, że mamy do czynienia z przeskokiem z teraźniejszości w przeszłość, a nie w odwrotną stronę. Nic, co było, albo jest, w roku 1320, nie może nam zagrozić!
— Skoro tak, to pannie Engle także nie grozi żadne niebezpieczeństwo, a więc nic się nie stanie, jeśli laboratorium będzie przez jakiś czas nieczynne.
— Nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo? Przecież pan nawet nie wie, gdzie ona teraz jest!
— Pański technik zlokalizował ją krótko po przeskoku i stwierdził, że wszystko odbyło się zgodnie z planem, a poślizg był minimalny. — Gilchrist opuścił podwinięty rękaw, po czym starannie zapiął mankiet. — Nie mam najmniejszych wątpliwości, iż panna Engle jest dokładnie tam, gdzie powinna.
— Ja natomiast mam ich aż nadto i pozbędę się ich dopiero wtedy, kiedy tu wróci, cała i zdrowa.
— Chyba muszę panu przypomnieć, że to ja odpowiadam za eksperyment z udziałem panny Engle, nie pan — odparł Gilchrist, zakładając palto. — Działam nie tylko w najlepiej pojętym interesie uczelni, ale także mojej podopiecznej.
— Uważa pan więc, że zamknięcie laboratorium z powodu hałaśliwych protestów garstki niedouczonych kretynów jest „w najlepiej pojętym interesie” Kivrin? — zapytał z goryczą Dunworthy. — Skoro tak, to proszę pamiętać, iż „znaczna część opinii publicznej” jest przekonana, że wszelkie epidemie i zarazy są karą, która spotyka nas z ręki Boga. Co zamierza pan uczynić, by utrzymać poprawne stosunki z miejscową społecznością? Zacznie pan palić ludzi na stosie?
— Pańska uwaga jest co najmniej nie na miejscu. Poza tym, mam już dosyć pańskiego bezustannego wtrącania się w sprawy, które nie powinny pana obchodzić. Od samego początku czynił pan wszystko, by zdyskredytować sekcję średniowiecza i ograniczyć jej dostęp do podróży w czasie, teraz zaś skierował pan swoje ataki bezpośrednio przeciwko mojej osobie. Przypominam panu po raz kolejny, że podczas nieobecności pana Basingame’a to ja pełnię funkcję dziekana Wydziału Historycznego, w związku z tym jestem…
— Jest pan tępym, zarozumiałym głupcem, który nigdy nie powinien zostać szefem sekcji, a tym bardziej kierować przeskokiem!
— Nie widzę sensu kontynuowania tej dyskusji — oświadczył Gilchrist lodowatym tonem. — Laboratorium jest nieczynne i pozostanie nieczynne aż do chwili, kiedy otrzymamy wyniki dokładnych badań wirusa.
Wymaszerował z poczekalni. Dunworthy ruszył za nim z pewnym opóźnieniem, ale kiedy otworzył drzwi, niemal zderzył się z Mary. Miała na sobie aseptyczny kombinezon i wpatrywała się w kartę chorobową jakiegoś pacjenta.
— Nie uwierzysz, co wymyślił Gilchrist! Garstka demonstrantów przekonała go, że wirus przedostał się przez sieć, i dlatego wydał polecenie zamknięcia laboratorium!
Nie odpowiedziała, ani nawet nie podniosła głowy znad karty.
— Badri mówił dziś rano, że coś jest nie tak z wielkością poślizgu. Powtarzał to kilka razy.
Dopiero teraz spojrzała na Dunworthy’ego, ale jej wzrok tylko prześlizgnął się po jego twarzy.
— Udało mi się znaleźć technika, który nie przyjeżdżając tutaj mógłby sprawdzić parametry przeskoku i na nowo obliczyć wielkość poślizgu, ale Gilchrist nie wpuszcza nikogo do laboratorium. Musisz z nim porozmawiać, przekonać go, że wirus przedostał się tu z Południowej Karoliny…
— To nieprawda.
— Jak to: nieprawda? Zsekwencjonowali go wreszcie?
Pokręciła głową.
— Szczegółowe badania jeszcze trwają, ale wstępne wyniki świadczą o tym, że mamy do czynienia z zupełnie innym wirusem. — Spojrzała mu prosto w oczy. — Teraz już wiem, że tak jest na pewno. Tamten wirus nikogo nie zabił.
— Co masz na myśli? Czy… Czy coś się stało z Badrim?
— Nie — odparła, przyciskając kartę do piersi. — Nie z Badrim. Z Beverly Breen.
Podświadomie spodziewał się, że padnie nazwisko Latimera, ale tego, które usłyszał, w żaden sposób nie mógł sobie skojarzyć z niczyją twarzą.
— To ta kobieta z kolorową parasolką — powiedziała Mary gniewnym tonem. — Umarła przed chwilą.
22 grudnia 1320 (według starej rachuby czasu). Kolano Agnes wygląda coraz gorzej. Jest czerwone i opuchnięte, bardzo ją boli, bo kiedy próbuję go dotknąć, mała krzyczy wniebogłosy, a w dodatku dziewczynka ma kłopoty z chodzeniem. Nie wiem co robić; jeśli powiem lady Imeyne, natychmiast zaaplikuje jedną ze swoich maści, co tylko pogorszy sprawę, natomiast Eliwys jest wyraźnie rozkojarzona i zaniepokojona.
Gawyn jeszcze nie wrócił. Powinien zjawić się wczoraj około południa, a kiedy zadzwoniono na nieszpór, a jego wciąż nie było, Eliwys zarzuciła teściowej, że wysłała go aż do Oxfordu.
— To nieprawda — zaprzeczyła stanowczo Imeyne, choć bez tak dla niej charakterystycznej pewności siebie. — Kazałam mu pojechać do Courcy, tak jak ci powiedziałam.
Eliwys nie dała jednak zbyć się tak łatwo.
— Tylko do Courcy? A może zupełnie dokądś indziej, żeby przywiózł wam nowego kapelana?
Imeyne wyprostowała się z godnością.
— Ojciec Roche nie potrafi prawidłowo odprawić zwykłej mszy, a co dopiero mówić o bożonarodzeniowym nabożeństwie, tymczasem na Święta zjedzie do nas sir Bloet z kompanią. Czy chcesz świecić ze wstydu oczami przed narzeczonym Rosemundy?
Krew odpłynęła Eliwys z twarzy.
— Dokąd go posłaliście? — wykrztusiła przez zaciśnięte gardło.