Выбрать главу

— Do biskupa, z wiadomością, że pilnie potrzebujemy nowego kapelana.

— Do Bath?! — wykrzyknęła Eliwys i podniosła rękę, jakby zamierzała uderzyć starszą kobietę.

— Nie, tylko do Cirencestre. Z tego, co wiem, archidiakon miał zjechać na Święta do opactwa. Przykazałam Gawynowi, by tylko przekazał wiadomość, a stamtąd ktoś zaniesie ją do biskupa. Zresztą, śmiało mogłabym posłać go nawet do Bath, bo chyba sprawy nie stoją tam najgorzej. Gdyby było inaczej, mój syn z pewnością już by wrócił.

— Wasz syn na pewno będzie okrutnie zagniewany, kiedy dowie się, że nie postąpiliśmy zgodnie z jego wolą. Nakazał nam przecież nie ruszać się na krok z dworu!

Widziałam, że z trudem stara się zapanować nad gniewem. Opuściła rękę, ale natychmiast zacisnęła ją w pięść, jakby miała ochotę spuścić teściowej takie samo lanie, jakie co najmniej raz dziennie dostaje nieszczęsna Maisry. Zauważyłam jednak, iż w chwili, gdy z ust Imeyne padła nazwa „Cirencestre”, wściekłość Eliwys wyraźnie osłabła.

„Śmiało mogłabym posłać go nawet do Bath, bo chyba sprawy nie stoją tam najgorzej”. Nie ulega wątpliwości, że Eliwys uważa inaczej. Boi się, że Gawyn mógłby wpaść w pułapkę, czy raczej lęka się, by nie ściągnął do dworu nieprzyjaciół lorda Guillaume’a? A może fakt, że jej mąż nie wraca do domu, świadczy o tym, iż sprawy w Bath przybrały wyjątkowo niekorzystny obrót?

Przypuszczalnie w grę wchodzą wszystkie trzy przyczyny. Dziś rano Eliwys co najmniej dziesięć razy wychodziła przed drzwi i, nie zważając na deszcz, wyglądała Gawyna, jej nastrój zaś niewiele różni się od tego, w jakim wczoraj była Rosemunda. Niedawno zapytała Imeyne, czy archidiakon aby na pewno miał zjawić się w Cirencestre; najwidoczniej obawia się, że gdyby go tam nie było, Gawyn mógłby uznać za stosowne zawieźć wiadomość aż do Bath.

Jej lęk udzielił się wszystkim. Lady Imeyne klęczy w kącie i modli się, przyciskając do piersi bezcenny relikwiarz, Agnes popłakuje cichutko, Rosemunda zaś siedzi bez ruchu na ławie z robótką w ręku i wpatruje się w nią nie widzącym spojrzeniem.

(przerwa)

Po południu zaprowadziłam, a raczej zaniosłam Agnes do ojca Roche’a. Z jej kolanem jest coraz gorzej. Zupełnie nie mogła iść, a w dodatku nad raną pojawiło się chyba coś w rodzaju czerwonej, biegnącej w górę, pręgi. Co prawda nie byłam tego pewna — całe kolano jest czerwone i opuchnięte — ale wolałam nie czekać.

W roku 1320 nie istniało żadne lekarstwo na zakażenie krwi, a jeśli w tym przypadku doszło do zakażenia, to wyłącznie z mojej winy. Gdybym nie uparła się, by pojechać do lasu i szukać miejsca przeskoku, mała nie przewróciłaby się i wszystko byłoby w porządku. Co prawda zdaję sobie sprawę, że skoro sieć pozwoliła, bym tu dotarła, to znaczy, że moja obecność nie wpłynie w żaden sposób na los ludzi żyjących w tych czasach, niemniej wolę nie ryzykować. Teoretycznie nie powinnam niczym się zarazić, a jednak zachorowałam, i to ciężko.

Wyczekałam więc, aż Imeyne pójdzie po coś na stryszek, i zaniosłam Agnes do kościoła, żeby ojciec Roche obejrzał ranę i spróbował coś poradzić. Lało jak cebra, ale mała nie narzekała ani na chłód, ani na przemoczone ubranie; szczerze mówiąc, zaniepokoiło mnie to bardziej niż czerwona pręga.

W pogrążonym w mroku wnętrzu kościoła czuć było wilgocią i pleśnią. Głos ojca Roche’a dobiegał gdzieś z okolic ołtarza; brzmiał tak, jakby kapłan z kimś rozmawiał.

— Lord Guillaume wciąż jeszcze nie powrócił z Bath. Coraz bardziej lękam się o jego bezpieczeństwo.

Pomyślałam sobie, że może Gawyn wrócił już z wyprawy do Cirencestre, więc wstrzymałam oddech i stałam nieruchomo z Agnes w ramionach, licząc na to, że nie zauważona zdołam dowiedzieć się czegoś o przebiegu procesu.

— Od dwóch dni pada prawie bez przerwy, a na domiar złego zerwał się dokuczliwy wiatr z zachodu — ciągnął Roche. — Zrobiło się tak zimno, że musieliśmy przygnać owce z pastwisk.

Chyba dopiero po minucie, wytężywszy wzrok, zdołałam dostrzec go w ciemnej nawie. Klęczał przed tęczą z potężnymi dłońmi złożonymi do modlitwy.

— Najmłodsze dziecko rządcy dostało kolki i zwraca pokarm, a Tabord, ten chory wieśniak, czuje się coraz gorzej.

Ojciec Roche modlił się, ale nie czynił tego po łacinie, jego modlitwa zaś nie przypominała ani melodyjnej recytacji kapłanów Kościoła Reformowanego, ani napuszonych przemówień naszego pastora. Mówił zwyczajnie i do rzeczy, prawie tak samo jak ja teraz mówię do pana, panie Dunworthy.

W XIV wieku Bóg był dla ludzi znacznie bardziej realny, niż świat, który ich otaczał. „Wkrótce wrócisz do domu” — powtarzał mi ojciec Roche, kiedy byłam chora, ponieważ tak właśnie uważał on i jemu współcześni (a przynajmniej powinni tak uważać): że życie i ciało są tylko złudzeniem, prawdziwe życie zaś może stać się udziałem jedynie nieśmiertelnej duszy, której przejściowy pobyt w fizycznym świecie można porównać do krótkiej wizyty, takiej na przykład, jaką ja składam w tym stuleciu. Kiedy jednak rozglądam się dokoła, dostrzegam niewiele dowodów świadczących o tym, że naprawdę są o tym przekonani. Eliwys pracowicie odklepuje zdrowaśki, po czym wstaje z klęczek, otrzepuje spódnicę i zachowuje się tak, jakby jej modlitwy nie miały żadnego związku z obawami o los męża i Gawyna albo troską o dziewczynki, Imeyne natomiast, mimo atencji okazywanej relikwiarzowi, troszczy się wyłącznie o to, by nie narazić na szwank swojej reputacji i utrzymać, albo nawet podnieść, pozycję społeczną. Nie dostrzegłam żadnych dowodów świadczących o tym, że Bóg jest dla nich realną osobą… aż do tej chwili, kiedy stałam w ciemnym, wilgotnym kościele i słuchałam ojca Roche’a.

Ciekawe, czy widzi Boga i niebo równie wyraźnie jak ja, kiedy tylko zamknę oczy, widzę Oxford, dziedziniec naszego college’u zalewany potokami deszczu i pana w zaparowanych okularach, które musi pan raz po raz zdejmować i wycierać rękawem swetra? Ciekawe, czy jemu też Bóg wydaje się tak bliski, a jednocześnie tak niewyobrażalnie daleki?

— Uchowaj nasze dusze od złego i doprowadź nas bezpiecznie do Twego Królestwa — zakończył ojciec Roche.

Agnes poruszyła się gwałtownie w moich ramionach i zawołała, jakby na sygnał:

— Ojcze Roche! Ja chcę do ojca Roche!

Kapłan zerwał się na równe nogi i gwałtownie odwrócił w naszą stronę.

— Kto tu?

— To ja, lady Katherine — odparłam. — Przyniosłam Agnes. Jej kolano jest… — Jakie? Zainfekowane? — Myślę, że ojciec powinien je obejrzeć.

W kościele było na to za ciemno, więc zaniósł ją do swego domu, gdzie panowały niemal równie głębokie ciemności. Dom okazał się niewiele większy od nędznej szopy, w której schroniłam się jakiś czas temu. Ojciec Roche nie mógł się nawet wyprostować, bo uderzyłby głową w którąś z belek.

Otworzył okiennice w jedynym oknie — do środka natychmiast wdarł się lodowaty wiatr, niosąc ze sobą krople deszczu — po czym zapalił marną świeczkę i posadził małą na koślawym stole z nie heblowanych desek. Kiedy przystąpił do zdejmowania opatrunku, dziewczynka spróbowała się cofnąć.

— Siedź spokojnie, Agnes, to opowiem ci, jak Pan Jezus przyszedł na ziemię.

— To było w Boże Narodzenie — stwierdziła Agnes rzeczowym tonem.

Skinął głową, a następnie zaczął delikatnie obmacywać opuchnięte kolano.

— Pasterze stali zatrwożeni, bo nie wiedzieli, co ma oznaczać owo nadzwyczajne światło. Usłyszeli dziwne dźwięki, jakby dzwony biły gdzieś hen, wysoko na niebie, a potem ujrzeli anioła, który wyszedł im naprzeciw…