Kivrin zawiązała wstążkę na przegubie dziewczynki, po czym obie wróciły na dół. Zamieszanie zdążyło tymczasem przenieść się do wnętrza budynku; słudzy rozstawiali w głównej izbie skrzynie, kufry i walizy, a w każdym razie coś, co bardzo je przypominało. Wszystko wskazywało na to, iż całkiem niepotrzebnie bała się, że sir Bloet zabierze wszystkich, a więc i ją, do Courcy; sądząc po liczbie bagaży oraz rozmachu przygotowań, zamierzał tu chyba zostać co najmniej do końca zimy.
Również nieuzasadnione okazały się jej obawy, że natychmiast stanie się głównym tematem rozmów, wszyscy zaś będą starali się rozwikłać zagadkę, kim jest i skąd się tutaj wzięła. Nikt nie poświęcił jej szczególnej uwagi, nawet wtedy, kiedy Agnes domagała się głośno, by pokazały matce jej bransoletkę. Eliwys rozmawiała z sir Bloetem, Gawynem i tym młodym sympatycznym człowiekiem, który chyba był synem albo siostrzeńcem sir Bloeta. Sądząc po jej minie, a także po tym, iż nerwowo splatała i rozplatała palce, wieści z Bath nie wydawały się pomyślne.
W drugim końcu izby lady Imeyne rozmawiała z potężnie zbudowaną kobietą oraz wyjątkowo bladym mężczyzną w zakonnym habicie. Wyraz jej twarzy oraz bezustanne potrząsanie głową nasuwały podejrzenie, iż skarży się na ojca Roche’a.
Kivrin skorzystała z ogólnego rozgardiaszu, by odciągnąć Rosemundę od dziewcząt i wypytać ją, kto jest kim. Tak jak myślała, blady zakonnik okazał się kapelanem sir Bloeta, kobieta w jaskrawobłękitnym płaszczu jego przybraną córką, ogromna niewiasta w wykrochmalonym czepcu — bratową, która przybyła na zimę z Dorset. Dwaj młodzi rudowłosi mężczyźni oraz rozchichotane dziewczęta były jej dziećmi. Sir Bloet nie miał dzieci.
Przypuszczalnie właśnie dlatego postanowił ożenić się z dzieckiem, wszyscy zaś zdawali się przyklaskiwać temu pomysłowi. W tych czasach kontynuacja rodu była najważniejszą sprawą. Im młodsza kobieta, tym większe prawdopodobieństwo, że urodzi wystarczająco wielu spadkobierców, by przynajmniej część z nich dożyła wieku dojrzałego, choć w związku z częstymi porodami ich matka miała na to niewielkie szansę.
Rudowłosa jędza okazała się, o zgrozo, lady Yvolde, czyli niezamężną siostrą sir Bloeta. Mieszkała z nim w Courcy i zapewne zajmowała się prowadzeniem domu, nosiła bowiem u pasa potężny pęk kluczy. O tym, w jaki sposób rządziła domem w Courcy, świadczył fakt, iż minutę po wejściu do izby zrobiła straszną awanturę Maisry, która upuściła jeden z koszyków. Biedna Rosemunda, pomyślała Kivrin. W starciu z tą sekutnicą nie ma żadnych szans.
— A kim są pozostali? — zapytała, żywiąc w głębi duszy nadzieję, iż znajdzie się wśród nich ktoś, kto mógłby okazać się sojusznikiem nieszczęsnej dziewczyny.
— Słudzy — odparła Rosemunda takim tonem, jakby to było zupełnie oczywiste, po czym pobiegła z powrotem do rozszczebiotanych dziewcząt.
Kivrin doliczyła się co najmniej dwudziestu osób służby (do tego należało dodać parobków zatrudnionych przy koniach), nikt jednak, nawet nerwowa Eliwys, nie wydawał się zaskoczony ich liczbą. Co prawda autorzy książek historycznych twierdzili, iż w niektórych szlacheckich domach zatrudniano nawet po kilkadziesiąt osób, lecz Kivrin przypuszczała do tej pory, że dane te są mocno zawyżone. W przekonaniu tym utwierdził ją fakt, że Imeyne i Eliwys nie miały prawie żadnej służby i same wykonywały większość czynności związanych z prowadzeniem domu; co prawda stan taki mógł, przynajmniej częściowo, wynikać z kłopotów, w jakich znalazła się rodzina, ale i tak sądziła, iż nawet w najzamożniejszych domach pracuje nie więcej niż kilku, może kilkunastu służących. Wyglądało jednak na to, że rację mieli autorzy książek.
Służba zaczęła podawać kolację. Kivrin nie była pewna, czy w ogóle przewidziano coś takiego jak wieczerza, bo przecież Wigilia była, przynajmniej teoretycznie, dniem postu, ale kiedy tylko blady kapelan skończył odmawiać wieczorną modlitwę, lady Imeyne dała znak i na stoły wyjechały dzbany z winem, kosze chleba oraz sztokfisze, które najpierw namoczono w wodzie, potem zaś upieczono.
Agnes była tak podekscytowana, że nie przełknęła nawet kęsa, a kiedy resztki uczty zostały uprzątnięte ze stołów, nie usiadła wraz ze wszystkimi przy ogniu, tylko biegała po całej izbie potrząsając dzwoneczkiem i strasząc psy.
Rządca oraz trzej słudzy sir Bloeta wnieśli wigilijne polano i rzucili je w palenisko. Strzeliły snopy iskier, kobiety cofnęły się, śmiejąc się głośno, dzieci natomiast zaczęły piszczeć z uciechy. Rosemunda, jako najstarsze dziecko w domu, dostąpiła zaszczytu zapalenia polana; kiedy zajęło się ogniem, rozległy się radosne okrzyki, Agnes zaś jak szalona wymachiwała ręką, do której miała przywiązany dzwoneczek.
Co prawda Rosemunda powiedziała wcześniej, że w wigilijną noc dzieci uczestniczą w odprawianej o północy pasterce, niemniej jednak Kivrin liczyła po cichu na to, iż uda jej się skłonić Agnes, by położyła się obok niej na ławie, oparła główkę na jej kolanach i zdrzemnęła się choć trochę. Tymczasem dziewczynka z godziny na godzinę wyczyniała coraz dziksze harce, aż wreszcie Kivrin musiała odebrać jej dzwonek, ponieważ mała potrząsała nim prawie bez przerwy, czyniąc dokuczliwy hałas.
Kobiety siedziały wokół paleniska, rozmawiając przyciszonymi głosami, mężczyźni natomiast stali to tu, to tam w małych grupkach, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach; od czasu do czasu wszyscy — z wyjątkiem kapelana — wychodzili na dwór, wracając zaś strzepywali śnieg z butów i śmiali się głośno. Ich zaczerwienione twarze oraz pełne potępienia spojrzenie Imeyne świadczyły o tym, iż wymykali się do kuchni albo gorzelni na łyk piwa.
Po trzeciej takiej wyprawie sir Bloet usiadł na ławie, wyciągnął nogi w stronę ognia i przez dłuższą chwilę obserwował dziewczęta. Trzy chichotki bawiły się z Rosemundą w ślepą babkę. Kiedy Rosemunda, z oczami zasłoniętymi czarną chustką, zbliżyła się po omacku do niego, chwycił ją w pół i posadził sobie na kolanach. Wyczyn ten spotkał się z powszechnym aplauzem.
Imeyne przez cały czas siedziała obok kapelana, wylewając przed nim swe żale na ojca Roche’a. Był niedouczony, niezdarny, w minioną niedzielę pomylił porządek mszy świętej, i tak dalej, i tak dalej. A teraz klęczy na kamiennej posadzce w zimnym kościele, pomyślała Kivrin, obserwując kapelana, który co chwila wyciągał ręce do ognia i z dezaprobatą kręcił głową.
Ogień nieco przygasł, Rosemunda wyrwała się z objęć sir Bloeta i wróciła do zabawy, Gawyn (ani na chwilę nie odwracając spojrzenia od Eliwys) opowiedział historię o tym, jak własnoręcznie rozprawił się z sześcioma wilkami, kapelan natomiast wygłosił umoralniającą przypowieść o kobiecie, która na łożu śmierci okłamała go podczas spowiedzi. Kiedy dotknął jej czoła świętymi olejami, skóra zwęgliła się i buchnął z niej czarny dym.
Mniej więcej w połowie opowieści duchownego, Gawyn podniósł się z miejsca, rozgrzał ręce nad paleniskiem, po czym usiadł na żebraczej ławce i ściągnął but. Po chwili podeszła do niego Eliwys, on zaś zerwał się na równe nogi, trzymając but w ręce. Kivrin nie dosłyszała, o co go zapytała, ale odpowiedź Gawyna dotarła bez trudu do jej uszu.
— Proces ponownie odroczono, ponieważ sędziego, przed którym miał się odbyć, dosięgła choroba.
Eliwys znowu powiedziała coś tak cicho, że Kivrin nie zrozumiała ani słowa, Gawyn zaś skinął głową i odparł:
— Tak, to dobra nowina. Nowy sędzia pochodzi ze Swindone i nie jest tak życzliwie usposobiony do króla Edwarda.
Żadne z nich nie sprawiało jednak wrażenia uradowanego. Wręcz przeciwnie: Eliwys pobladła niemal tak samo jak wtedy, kiedy Imeyne wyznała, że posłała Gawyna do Courcy.