– Nie sądzę.
– Skąd wiesz, skoro nawet nie spróbowałaś?
– Pracuję w Australii, a ponieważ kocham mój zawód, nie mogłabym go porzucić.
– Akurat ty możesz pracować wszędzie. – Mark przyglądał się jej badawczo. – Poprosiłem detektywa, który cię znalazł, o dostarczenie mi bardziej szczegółowych informacji na twój temat. Dzwonił niedawno. Owszem, zakończyłaś obowiązkową edukację w wieku lat piętnastu, ale potem zrobiłaś wszystkie możliwe uniwersyteckie kursy korespondencyjne związane z dendrologią, jednocześnie zdobywając wiedzę praktyczną. Pracowałaś w Europie, i to w najbardziej znanych ogrodach Anglii i Francji. Byłaś asystentką największych sław w swojej dziedzinie, a w końcu sama stałaś się niekwestionowanym ekspertem. Mogłaś pracować wszędzie, za każde pieniądze, a tymczasem zaszyłaś się w buszu. Dlaczego?
– Bo mam tam ciszę i spokój. Nie jestem zbytnio towarzyska.
– Tammy, mogę ci zapewnić zarówno spokój, jak i pracę. Jednego i drugiego będziesz miała pod dostatkiem. Mój zamek jest położony pośród lasów tak pięknych, że piękniejszych nie znajdziesz chyba nigdzie.
To wszystko brzmiało zbyt nieprawdopodobnie. Uparcie potrząsała głową.
– Zostaję tutaj, a razem ze mną Henry.
– Nie zabierzesz go ze sobą z powrotem do buszu – zauważył trzeźwo Mark. – Jest na to za malutki.
Zagryzła wargi.
– Na razie nie wrócę do pracy. Zrobię sobie przerwę.
– Świetnie. A co zrobisz, gdy skończą ci się pieniądze?
– Znajdę pracę w mieście, w ogrodzie botanicznym.
– A co z Henrym?
– Oddam go do żłobka.
– I to ma być odpowiednia opieka? Nie zgadzam się!
Nie widzisz, że najlepsze warunki miałby, mieszkając razem z tobą w Broitenburgu? Nie widzisz, że tak byłoby najlepiej dla nas wszystkich? – Nim zdążyła się zorientować, ujął jej dłonie i uścisnął je mocno, jakby pragnął przelać w nią choć część swojego zapału. – Oddam wszystkie okoliczne lasy pod twoją opiekę, zapłacę ci kilka razy tyle, ile zarabiasz teraz. Wybierzesz sobie kogoś do pomocy nad Henrym, zamieszkasz w zamku, wszystko na mój koszt.
– Ja miałabym mieszkać w zamku? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– Oczywiście!
– To przecież absurd. – Popatrzyła na swoje dłonie, których Mark wciąż nie wypuszczał ze swoich rąk. Od ciężkiej fizycznej pracy stały się szorstkie i zniszczone, widniały na nich dawne i świeże zadrapania.
Jego wzrok również powędrował w tym kierunku. Rozluźnił uścisk i zaczął delikatnie wodzić palcem po niebieskich żyłach – od palców po nadgarstek. I znowu. I znowu.
Ten dotyk był tak subtelny, że aż hipnotyzujący. Tammy miała wrażenie, jakby ktoś rzucał na nią czar. Podobnie musiał czuć się Kopciuszek, gdy dobra matka chrzestna skinęła nad nim różdżką…
– Uda się, zobaczysz – powiedział Mark żarliwie. – Będzie ci tam dobrze.
– Ciekawe, jak długo.
– Zostaniesz, ile zechcesz. Nawet na zawsze.
– A jeśli mi się nie spodoba, to co? Gdy Henry znajdzie się w Broitenburgu, już go stamtąd nie wypuścisz. – Tammy nawet nie kryła goryczy i nieufności.
Mark zastanawiał się, wciąż gładząc wierzch jej dłoni. Następnie obrócił je wnętrzem do góry i przeciągnął palcem po linii życia, jakby potrafił czytać z rąk.
Czy potrafił także odczytać, co zaczynała odczuwać pod wpływem jego dotyku?
– Zawrzyjmy umowę – zaproponował w końcu. – Kupię wam obojgu bilety powrotne i dam ci je. Jeśli nie zdołam cię uszczęśliwić, zabierzesz Henry'ego i przylecisz tu z nim z powrotem.
Jeśli nie zdoła jej uszczęśliwić? A cóż to za dziwna obietnica?
– W Broitenburgu będziesz miał za sobą prawo twojego państwa. Mogę mieć i bilety, i twoje ustne zapewnienia, a i tak nie zdołam wyrwać stamtąd Henry'ego, jeśli tak zdecydujesz. – Zdawała sobie sprawę, że nie było to taktowne, ale walczyła o przyszłość siostrzeńca, nie mogła sobie pozwolić na żadną nieostrożność.
Westchnął.
– Nie ufasz mojemu słowu?
– Nie – odparła twardo.
Niespodziewanie na twarzy Marka zagościł uśmiech i świat znowu pojaśniał.
– Gdybym był na twoim miejscu, pewnie też bym nie ufał. Dobrze, dostaniesz gwarancje na piśmie. Wydam polecenie, by moi prawnicy w Broitenburgu przygotowali i przysłali faksem dokument prawny, dający ci prawo powrotu do Australii razem z Henrym, gdy tylko zechcesz, a ja go podpiszę w obecności świadka. – Sięgnął do portfela. – To wizytówka pani adwokat Angeli Jefferson, Australijki, specjalistki od prawa międzynarodowego. Zna sprawę, ponieważ to właśnie ona uświadomiła mi konieczność uzyskania twojej zgody. Pani Jefferson zaopiniuje, czy dokument jest sporządzony tak, by Broitenburg musiał go honorować. Czy wtedy zgodzisz się dać nam wszystkim szansę?
Dać im wszystkim szansę… Te słowa zdawały się odbijać echem przez dłuższą chwilę.
Tammy patrzyła Markowi w oczy, starając się z nich wyczytać, czy ma do czynienia z człowiekiem szczerym, czy też z kimś, kto sprytnie maskuje podstęp i fałsz. Odpowiedział jej jasnym i spokojnym spojrzeniem.
– Broitenburg cię potrzebuje. – Ponownie zaczął gładzić jej dłoń. – Jeśli odmówisz, w moim kraju zapanuje chaos. Zrozum, nie tylko Henry cię potrzebuje, ja też.
Wielkie nieba… Tammy nie wiedziała, co myśleć. W oczach Marka widziała jednak pełne zrozumienie. Czekał cierpliwie, tym razem gotów dać jej tyle czasu, ile potrzebowała.
Jej życie już i tak uległo radykalnej odmianie. Miała dziecko. Czy powinna do tego rzucić wszystko i jechać na drugi koniec świata? Nie lepiej zostać? A jeśli kogoś skrzywdzi swoją decyzją? Henry'ego? Nieznanych jej ludzi, mieszkańców małego księstwa, którym przecież też życzyła jak najlepiej? Marka?
Coraz bardziej kręciło się jej w głowie od pytań, na które nie znała odpowiedzi. W końcu spojrzenie Marka, pełne zrozumienia i troski, zaczęło wydawać się jej jedyną pewną rzeczą, której można się uchwycić, jak liny ratunkowej.
– Dobrze. Pojadę.
Odetchnął z ulgą.
– Nie pożałujesz.
– To się dopiero okaże.
– Nie pożałujesz – powtórzył z przekonaniem. – Zadbam o to. – Zawahał się i puścił jej ręce. – Muszę teraz wszystko zorganizować. Idę.
Ruszył w stronę drzwi, ale szedł coraz wolniej, a w końcu odwrócił się. Dziwne, wyglądało na to, że gdy dopiął swego i mógł już działać, wcale nie miał ochoty nigdzie iść. Tammy odczuwała coś podobnego. Najchętniej dalej stałaby z dłońmi w jego rękach.
– Dobranoc – powiedział.
– Dobranoc.
– Wszystko będzie dobrze.
– Oczywiście.
Zapadła cisza. Mark nadal nie wychodził z pokoju, tylko wpatrywał się w Tammy tak dziwnym wzrokiem, że aż zaczęła się rumienić. Spuściła oczy. Bezpieczniej było patrzeć na swoje bose stopy i wystrzępione nogawki dżinsów. Milczenie zdawało się ciągnąć w nieskończoność.
A nawet jeszcze dłużej.
I nagle Mark zaklął, nieoczekiwanie znalazł się z powrotem przy niej, chwycił ją mocno za ramiona i pocałował.
Pewnie po to, by przypieczętować układ, tłumaczyła sobie w duchu Tammy. Tak, na pewno po to.
Dlaczego w takim razie ten pocałunek wywarł na niej tak wstrząsające wrażenie i dlaczego trwał tak długo? Mark nie domagał się odpowiedzi, niczego nie oczekiwał, ale jednocześnie nie zamierzał zrażać się brakiem reakcji. Mocniej zacisnął dłonie na ramionach Tammy, przyciągnął ją blisko, bardzo blisko do siebie i pocałował jeszcze raz, o wiele namiętniej…
Zesztywniała, choć jej ciało ze wszystkich sił pragnęło poddać się pieszczocie. To jednak tylko pogorszyłoby sprawę! Jej sytuacja życiowa i bez tego skomplikowała się wystarczająco. Romans z tym mężczyzną był naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała.