– Mark, mówiąc poważnie, chciałabym porozmawiać o tym, gdzie będę mieszkać. Faktycznie, domek ogrodnika nie jest najlepszym miejscem dla Henry'ego, ale naprawdę nie mogę zostać tu z tobą. To nie wypali. Sam widziałeś, jak wyszło wczorajszego wieczora.
– Moim zdaniem wyszło bardzo dobrze – odparł z pełnym przekonaniem.
Na samo wspomnienie upokarzających uwag Ingrid krew napłynęła Tammy do twarzy.
– A moim zdaniem bardzo źle. I jeśli sądzisz, że zamierzam potulnie odgrywać rolę gościa twojej kochanki, to bardzo się mylisz.
– Ingrid nie jest moją kochanką – zaoponował gwałtownie Mark.
– Doprawdy? Nawet jeśli zanadto zaczęła wchodzić ci na głowę i zamierzasz ją zostawić, by znaleźć sobie inną, problem nie znika. Nie patrz tak, znam twoje obyczaje, już mi o nich opowiedziano.
Mark aż zatrząsł się z furii.
– To są moje prywatne sprawy i nic nikomu do tego!
– Niestety, twoje prywatne sprawy stawiają mnie w nieprzyjemnym położeniu. Niby chcesz, żebym była domownikiem i członkiem rodziny, a tymczasem Ingrid zachowuje się wobec mnie jak pani domu wobec uciążliwego gościa, każdym słowem dając mi odczuć moją niższość. Czy każda twoja snobistyczna przyjaciółka będzie mną pomiatać i wbijać mi szpile?
– Ona wcale tobą…
– Daruj sobie. Nie zapominaj, że jestem córką Isobelle. Rozpoznaję takie osoby na kilometr. Co gorsza, twoje postępowanie zaszkodzi Henry'emu. Prowadzisz się niemoralnie, dasz mu zły przykład.
– Nie wierzę własnym uszom!
– Przykro mi, ale ktoś musiał ci to wreszcie powiedzieć. Sam widzisz, że nie możemy mieszkać pod jednym dachem. Albo znajdziesz nam inny dom, albo wracam do Australii.
– Nie, to ja wracam do siebie, a ty zostajesz tutaj.
Zapadła głucha cisza, przerywana jedynie skrzypieniem koła taczki, którą nieopodal pchał pomocnik ogrodnika.
– Wyjeżdżasz? – spytała w końcu Tammy.
– Tak, gdy tylko załatwię wszystko, co jest tu do załatwienia.
– I zostawisz mnie samą?
– Nie, przecież masz kilkanaście osób służby.
Tammy ze zgrozą rozejrzała się dookoła.
– Zamierzasz dać nogę i zostawić mnie z tym całym kramem?
Nikt nigdy nie śmiał odzywać się do niego w podobny sposób! Czy ona zapomniała, że zwraca się do księcia ze starego europejskiego rodu? I ta jej angielszczyzna…
– Nie daję żadnej nogi. I nie ma potrzeby histeryzować. Będę niedaleko, Renouys leży kilkanaście kilometrów stąd, wspominałem ci o tym.
– I stamtąd zamierzasz rządzić? Czemu nie stąd?
– Ponieważ tak naprawdę jestem inżynierem, projektuję tamy, zbiorniki wodne, systemy kanałów nawadniających. Nie zamierzam rezygnować z mojej pracy.
Tammy parsknęła gniewnie.
– Ciekawe! Czy mam ci przypomnieć, że ja jestem dendrologiem i musiałam zostawić swoją ukochaną pracę?
– Możesz ją zacząć w każdej chwili. Tutaj.
– A ty nie możesz tutaj robić tych swoich projektów? – zaatakowała.
– Teoretycznie tak, ale nie widzę potrzeby…
– Ale ja widzę! Nie umiem zarządzać posiadłością, w dodatku tak wielką!
Mark wykonał niecierpliwy gest ręką.
– O to się w ogóle nie martw. Tu wszystko kreci się samo.
– Tak, pani Burchett opowiadała mi, jak dobrze wszyscy na tym wychodzą – skwitowała z gorzką ironią.
Zirytował się. Najpierw kamerdyner wsadza nos w nie swoje sprawy, teraz ochmistrzyni… Ładne rzeczy.
– Pani Burchett powinna trzymać język za zębami. Reszta służby też!
– Nie, właśnie powinni mówić, co ich gryzie i co jest nie tak – odpaliła coraz bardziej rozzłoszczona Tammy. – Od dziesięciu lat wszystko się sypie. Ani Franz, ani Jean-Paul nie wzięli na siebie żadnej odpowiedzialności nie tylko za sprawy państwa, ale nawet i za sprawne zarządzanie własnymi dobrami. Posiadłość jest na skraju ruiny, choć jeszcze nie widać tego tak wyraźnie. Pańskie oko konia tuczy, powtarza pani Burchett, a ja się z nią zgadzam. Tymczasem ty też umywasz ręce i wracasz do swoich zbiorników wodnych.
– O, przepraszam – zaperzył się Mark. – Akurat ja nigdy nie chciałem…
– Brać na siebie odpowiedzialności? – wtrąciła z furią. – Tak, wiem. Podobno przez całe życie uciekasz przed angażowaniem się w cokolwiek. Pani Burchett mówi, że to przez tę historię z twoją matką.
Mark przybladł.
– Co wiesz o mojej matce? – syknął przez zaciśnięte zęby.
– Popełniła samobójstwo, gdy wyszło na jaw, że twój ojciec ma romans ze swoją bratową, matką Franza i Jeana-Paula. Miałeś wtedy dwanaście lat. Twój ojciec niedługo potem zapił się na śmierć. Podobno znienawidziłeś całą rodzinę, obarczając ich winą za tę tragedię.
Ochmistrzyni powinna wylecieć z roboty, pomyślał. I to natychmiast.
Moment, przecież tylko powtórzyła to, o czym i tak rozpisywały się żądne sensacji kolorowe pisma. Cała ta sprawa od dawna była tajemnicą poliszynela.
Tammy ochłonęła nieco. Chyba się zagalopowała.
– Przepraszam, nie powinnam była o tym wspominać. Zrozum jednak, co próbuję ci powiedzieć. Tym miejscem musi wreszcie zacząć ktoś zarządzać. Nie można znów zostawić tych ludzi zupełnie samych i zawieść ich tylko dlatego, że w przeszłości…
Tym razem wybuchnął Mark.
– Dosyć! Moja przeszłość nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu chcę wrócić do siebie.
Nie zamierzała ustąpić. Nie tylko zamek i służba potrzebowali Marka. Ktoś musiał przygotować Henry'ego do jego przyszłej roli. Tammy mogła wychować dziecko, ale następcę tronu musiał wychować Mark.
– Masz obowiązki do spełnienia – przypomniała mu. – Jesteś władcą tego kraju.
– W świetle prawa władcą jest Henry.
Zerknęła na śpiącego na jej ręku chłopczyka.
– Tak? – W jej głosie brzmiała zjadliwa ironia. – Ma może podpisać jakąś ustawę?
– Nie wypieram się moich obowiązków państwowych, ale nie będę mieszkał w zamku. Odtąd to jest twój dom i Henry'ego.
– Jasne, ściągnąłeś mnie tu po to, żeby zwalić mi na głowę zajmowanie się tym miejscem. Kolejny kłopot, którego uda ci się pozbyć. Bardzo sprytnie!
– Niczego na ciebie nie zwalam!
– Co tu się dzieje?!
U szczytu marmurowych schodów stała Ingrid, zaalarmowana podniesionymi głosami. Ze zdumieniem patrzyła na zacietrzewioną parę.
Jak zwykle wyglądała jak wycięta z okładki żurnala. Tego ranka była ubrana w tradycyjnym stylu angielskiego ziemiaństwa – tweedowa spódnica, jasny kardigan z kaszmiru, stosowne dodatki. Do tego oczywiście pełen makijaż oraz idealnie ułożone włosy.
Nagle zauważyła bose stopy Marka i na jej twarzy odbił się wyraz absolutnej zgrozy.
– Mark, a cóż ty robisz boso na dworze?!
Jej zgroza wydała mu się tak absurdalna, że aż się roześmiał, choć jeszcze wszystko się w nim gotowało.
– Stoję na żwirze – odparł. – Ale nie polecam, to dobre dla fakira. Nie mam pojęcia, jak Tammy to wytrzymuje. A tak w ogóle to dzień dobry.
Ingrid nie odwzajemniła uśmiechu.
– Dzień dobry – odparła z urazą, nawet nie racząc rzucić okiem na Tammy. – Sądziłam, że przyjdziesz do jadalni dotrzymać mi towarzystwa przy śniadaniu.
– Sądziłem, że zjesz śniadanie w łóżku.
– Nigdy nie jem w łóżku. Służba doskonale o tym wie. Wystarczyło ich spytać.
– Skąd mogą wiedzieć, skoro przyjechałaś wczoraj?
– Nie. Jestem tu już od czterech dni.
Mark zmarszczył brwi.
– Przyjechałaś od razu po moim wyjeździe do Australii? Po co?