– Ktoś, kto przejąłby władzę, ponieważ nie byłoby już następcy tronu.
– Niezupełnie. Korona przeszłaby na księcia Marka.
Tammy zmarszczyła brwi.
– Ale on powiedział mi, że wtedy w kraju zapanowałaby anarchia!
– Tak, ponieważ on by tej korony nie przyjął – wyjaśnił Dominik. – Nienawidzi całej rodziny i wszystkiego, co się z nią wiąże. Wie już panienka od Madge, jaki był los jego rodziców. Potem, mniej więcej dziesięć lat temu, przydarzyła się historia z pewną panną, w której książę Mark się zakochał. Narzeczona każdego z pretendentów do tronu musiała uzyskać akceptację panującego, Mark przywiózł ją więc tutaj, do zamku. Niestety, panna wpadła w oko Franzowi, a ponieważ był pierwszy w kolejce do tronu, z łatwością odbił ją kuzynowi.
– Och, nie!
– To jeszcze nie koniec – powiedział ponuro Dominik. – Książę Franz się zabawił, ale żenić się nie zamierzał. Rzucił ją, gdy zaszła w ciążę. Wkrótce potem zmarła z przedawkowania narkotyków. Nie mamy pewności, czy to nie było samobójstwo.
Tammy zakryła usta dłonią. To wszystko było straszne. Pomyślała o Marku – bardzo młodym, wrażliwym, podwójnie zdradzonym przez narzeczoną i kuzyna. Serce krajało się jej z bólu.
– Czy teraz panienka rozumie? Każdy jego kontakt z mieszkającą tu rodziną kończył się cierpieniem. Dla niego ten zamek to gniazdo żmij. Nie chce przejąć znienawidzonej korony po Franzu i Jeanie-Paulu. Dlatego, musiał za wszelką cenę przywieźć do kraju Henry'ego. Dzięki temu może być regentem i po upływie dwudziestu jeden lat odzyskać wolność.
– Gdybym więc zabrała Henry'ego z powrotem do Australii… – zaczęła z namysłem.
– Postawiłaby go panienka w sytuacji przymusowej. Sądzę, że ostatecznie książę poświęciłby się dla dobra państwa i wziąłby na siebie ciężar władzy. Wbrew pozorom ma ogromne poczucie obowiązku. Kocha ten kraj i ludzi. Nienawidzi tylko panowania.
– Nie – odparła zdecydowanie. – Nienawidzi duchów przeszłości. Tak naprawdę Mark boi się duchów. Czegoś, czego nie ma.
– Tylko jak mu to wytłumaczyć?
Stary kamerdyner i młoda Australijka przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Ty go kochasz, Dominiku! – odkryła nagle Tammy.
– Tak – wyznał z prostotą. – Zawsze służyłem u jego rodziny, tutaj jestem dopiero od miesiąca. Pamiętam Jego Wysokość, gdy był malutkim paniczem Markiem. Opiekowałem się nim. To ja wsadziłem go po raz pierwszy na kucyka, to ja towarzyszyłem mu na pogrzebie jego matki, to ja przyniosłem mu wiadomość o śmierci jego byłej narzeczonej. A teraz znów muszę patrzeć, jak on cierpi, bo zakochał się w panience.
Tammy spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby postradał zmysły.
– Ależ to niemożliwe!
– On panienkę kocha – powtórzył z przekonaniem stary kamerdyner. – Dlatego uciekł.
Kręciło się jej w głowie. Widziała już tylko jedno wyjście z tego zamętu. Powrót do Australii.
– Nie zostanę tu ani dnia dłużej – oznajmiła stanowczo. – Nie mogę.
– Panienka też go kocha.
– Nie! Tak… Och, nie wiem! – Odwróciła się do okna, jakby miała nadzieję ujrzeć oddalające się światła samochodu Marka. – Muszę wyjechać. Jeśli zabiorę Henry'ego, Mark będzie musiał przyjąć koronę i w ten sposób zmierzyć się ze swoją przeszłością.
– Ale nie nauczy się kochać.
Jęknęła i spojrzała na Dominika ze łzami w oczach.
– To jak mu pomóc?
– Nie wiem. Nikt nie wie. Musiałby chyba zdarzyć się cud, ale tylko panienka może go sprawić.
Nie zmrużyła oka przez całą noc. Biła się z myślami. Co robić, co robić?
Jeśli zabierze Henry'ego do Australii, pozbawi chłopca zarówno możliwości dziedziczenia korony, jak i opieki Marka, którego malec pokochał. Czy wybaczy jej to, gdy dorośnie i zrozumie, co utracił?
A Mark? Do końca życia pozostanie sam, bez żony, bez dzieci. Sam ze swoim smutkiem i cieniami przeszłości.
Może więc powinna zostać? Ale co wtedy? Albo on za-szyje się w Renouys i nie będą się w ogóle spotykać, albo będą się widywać co drugi dzień, przekazując sobie Henry'ego. Każda z tych sytuacji byłaby nie do zniesienia i Tammy chyba by w końcu zwariowała.
Dominik miał rację. Zakochała się… I jednocześnie nie miał racji, ponieważ Mark z całą pewnością nie mógł kochać jej.
Co robić?
W ciągu dnia zadawała sobie to samo pytanie dziesiątki razy, analizowała ciągle obie możliwości i wciąż nie znajdowała odpowiedzi. Mają z Henrym wyjechać czy zostać?
W desperacji tuliła, pieściła i całowała siostrzeńca nawet częściej niż zazwyczaj – aż się bała, że lada moment będzie miał dosyć i zacznie protestować. Jemu jednak sprawiało to wyraźną przyjemność, śmiał się i ciągnął ją za włosy, a jej chciało się płakać, ponieważ nagle stało się dla niej jasne, że istnieje jeszcze trzecie rozwiązanie. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym mniej miała wątpliwości. To było jedyne wyjście. Ale na samą myśl o tym czuła rozdzierający ból. Nie mogła tego zrobić.
Nie mogła, ale musiała.
Była siódma wieczorem. Mark siedział przy biurku w swoim gabinecie, bezskutecznie próbując pracować. Wszystko wydawało się jakieś… inne. Zawsze czuł się tak dobrze w Renouys. Tu mógł się odciąć od wszystkiego, czego nie znosił, a teraz miał wrażenie, jakby jego ulubione miejsce ziało chłodem. Było tu nieprzyjemnie pusto i cicho.
Mógłby zadzwonić do przyjaciół. Miał tylu znajomych, wyśmienite towarzystwo. Wystarczyłoby przecież parę telefonów i w ciągu godziny Renouys zatętniłoby życiem. Albo mógłby sam wpaść do kogoś, potem odwiedzić któryś z ekskluzywnych lokali. Tylko po co? Nagle dawne rozrywki straciły dla niego cały urok.
Lepiej zrobi, biorąc się do pracy. Wystarczyło jednak, by jego wzrok padł na monitor z planem systemu kanałów nawadniających, a natychmiast zaczynał myśleć o Henrym, a skoro o nim, to i o…
Nie. Niech ona siedzi w zamku, zajmuje się swoim siostrzeńcem i swoimi ukochanymi drzewami. Sama.
Zerknął na zegarek. Według jej zwariowanego planu powinien teraz przejąć opiekę nad Henrym. Owszem, zajmie się chłopcem, gdy naprawdę zajdzie taka potrzeba, ale na pewno nie co drugi dzień!
A jednak tak bardzo chciałby ją zobaczyć… Puścił wodze fantazji. Gdyby przyjechała, weszła do gabinetu, padła mu w ramiona…
Dokładnie w tym momencie dobiegł go odgłos nadjeżdżającego samochodu. Zerwał się z krzesła i naraz uprzytomnił sobie, jak głupio się zachowuje. Usiadł z powrotem. To mógł być właściwie każdy, z listonoszem włącznie.
– Tędy, proszę pani – w korytarzu rozległ się głos Andre, zarządcy Renouys.
Usłyszawszy to, Mark bez zastanowienia rzucił się do drzwi, wypadł na korytarz i stanął jak wryty. Jego przeczucie potwierdziło się.
Tammy!
Andre wycofał się dyskretnie, zostawiając ich samych.
Mark pożerał ją wzrokiem. Oczywiście miała na sobie spraną bluzeczkę, dżinsy, tenisówki i… I wyglądała uroczo. Jakim cudem podobały mu się kiedyś takie kobiety jak In-grid? Jak mógł uważać, że kobieta musi być dobrze ubrana i perfekcyjnie zrobiona? Co to ma wspólnego z prawdziwym pięknem?
Tammy nie zastanawiała się nad swoim wyglądem. Cały wysiłek wkładała w to, by się nie rozpłakać. Musiała panować nad emocjami dla dobra Henry'ego. I dla dobra Marka. O swoim dobru myśleć nie mogła. Sobie właśnie łamała serce.
– Cześć. Teraz twoja kolej – powiedziała drewnianym głosem i z determinacją podała siostrzeńca Markowi.
Książę odruchowo wziął dziecko.
Chłopczyk ucieszył się na jego widok. Próbował powtórzyć ulubioną zabawę i złapać go za włosy. Tymczasem Tammy postawiła na podłodze torbę z rzeczami małego.