Выбрать главу

Przy Henrym doświadczał czegoś, czego nie potrafił nazwać. Czegoś znacznie głębszego niż kiedykolwiek. Jeśli musiał zostawić go pod czyjąś opieką, choćby nawet najlepszą, nie potrafił się powstrzymać od częstego sprawdzania, czy wszystko w porządku. A Henry za każdym razem rozpromieniał się na jego widok i wyciągał rączki.

A jednak w zamku też mu czegoś brakowało. Nie czegoś, tylko kogoś. Tammy. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej pragnął, by wróciła. Czy po to, by uwolnić go od odpowiedzialności i umożliwić mu powrót do dawnego życia? Nie, nie po to. Nie chciał wracać do dawnych upodobań. Ingrid dzwoniła kilkakrotnie, ale nie miał ochoty na spotkanie z nią. Dzwoniły też inne znajome, ale z podobnym rezultatem.

Niechby Tammy wróciła… Niestety, znał ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie wróci. Właściwie po co miałaby wracać? Nie miał jej nic do zaoferowania.

Prasa coraz usilniej domagała się zdjęć następcy tronu. Mark odwlekał to tak długo, jak się dało, w końcu jednak po trzech tygodniach uległ presji i zezwolił na sesję fotograficzną w ogrodach zamkowych. Pstrykały aparaty, błyskały flesze, a zachwycony wesołą zabawą Henry śmiał się i wymachiwał ukochanym misiem. Reporterzy cmokali z zachwytu.

– Jaki bystry! – chwalili małego księcia.

– Tak, to wspaniałe dziecko – przytaknął Mark, nie kryjąc dumy, co dziennikarze skwapliwie wykorzystali, robiąc kolejną serię zdjęć.

– Krążą słuchy, że Wasza Wysokość chce usynowić małego księcia?

– Tak, niedługo wystąpię z wnioskiem o adopcję – potwierdził Mark.

Schylił się i posadził Henry'ego tuż obok swojej nogi, wiedząc, że ostatnio chłopczyk lubił się bawić w następujący sposób: chwytał nogawkę spodni stryjka, podciągał się do pozycji pionowej, a potem z rozmachem opadał z powrotem na pupę.

– Skoro będzie syn, przydałaby się również i mama…- zasugerowała jakaś dziennikarka.

Mark spochmurniał i zacisnął usta.

W tym momencie bratanek złapał go za nogawkę, podciągnął się do góry i stanął. Mark spojrzał na niego, oczekując, że dziecko jak zwykle usiądzie mu na stopie, a tymczasem Henry…

Henry wykonał pierwszy w życiu krok. Mark wstrzymał oddech. Błysnęły flesze. Chłopczyk chwiejnie zrobił drugi krok i klapnął miękko pupą na trawę, wyraźnie usatysfakcjonowany swoim osiągnięciem. Rozległy się oklaski i gratulacje, dziennikarze nie posiadali się z zachwytu, że mały poczekał z takim popisem specjalnie na nich. Co za wspaniały materiał!

Mark pękał z dumy.

Tammy też powinna tu być, przemknęło mu przez głowę i w tym momencie wszystko stało się dla niego jasne. Ona mu to podarowała. Ponieważ wychowywała siostrę, znała wszystkie cienie i blaski zajmowania się małym dzieckiem. Wiedziała, jak wielką radość sprawia pierwszy krok dziecka. Potem pewnie pierwsze słowo, pierwszy rysunek, udana jazda na rowerze… Tammy wyjechała dlatego, bo chciała, by wszystkie te wspaniałe chwile przypadły w udziale jemu. Wyrzekła się wszystkich szczęśliwych chwil. Dla niego. Bez słowa skargi poświęciła to, co było dla niej najcenniejsze.

I nagle Mark zrozumiał, czym naprawdę jest miłość.

Matka zadzwoniła na komórkę w środku nocy, nie przejmując się porą.

Od miesiąca Tammy znów spała w namiocie pod gwiazdami i wspinała się po drzewach, ale ani na moment nie potrafiła przestać myśleć o pewnym małym księstwie leżącym po drugiej stronie globu. Nieustannie odczuwała pokusę, by skontaktować się z panią Burchett lub Dominikiem i zasypać ich gradem pytań o Marka i Henry'ego. Nie. Już wybrała. Powierzyła siostrzeńca opiece ukochanego mężczyzny, a sama usunęła się w cień. Tak musi zostać. To jedyna możliwość.

– Czy wiesz, co się stało? – spytała Isobelle ostrym tonem. – Widziałaś gazety?

Tammy oprzytomniała w ułamku sekundy. Serce skoczyło jej do gardła. Czyżby któryś z nich…

– Nie, nic nie wiem. O co chodzi?

– Książę Mark wystąpił o adopcję Henry'ego. Pozuje z nim do zdjęć i wygląda jak zachwycony ojciec, też coś!

– Naprawdę? – ucieszyła się Tammy.

Wyglądał jak zachwycony ojciec… Więc się udało.

– Nie wiem, co się za tym kryje i co on chce przez to wygrać, ale jedno jest pewne, nie może usynowić dziecka bez twojej zgody. Rozmawiałam z prawnikami. Książę będzie musiał przysłać ci papiery do podpisania. Zastanów się, ile możesz zażądać za zrzeczenie się praw do opieki nad Henrym. Dobrze to rozegraj. Musisz wyczuć, jak bardzo mu na tym zależy.

Tammy wpatrywała się w ciemność.

– Wiesz, mamo, oprócz pieniędzy są na świecie jeszcze inne rzeczy – powiedziała powoli. – Oddałam Markowi Henry'ego z własnej nieprzymuszonej woli.

Isobelle wściekła się

– Ależ ty jesteś głupia! Mogłaś się dobrze ustawić, a zamiast tego będziesz do końca życia łazić po drzewach jak małpa. Idiotka!

– Wiem, zawsze mi to powtarzasz – skwitowała Tammy i rozłączyła się.

Nie mogła zasnąć. Wstała, ubrała się, wsiadła do rozklekotanej furgonetki, która od lat służyła zespołowi Douga, i udała się do najbliższej stacji benzynowej, odległej o godzinę jazdy. Przerzuciła kolorowe magazyny na stojaku i znalazła to, czego szukała. W jednym z tygodników widniało zdjęcie Marka, który podnosił do góry roześmianego Henry'ego. Obaj wyglądali na bardzo szczęśliwych.

Ona też była szczęśliwa, chociaż po twarzy spływały jej łzy i kapały na otwartą gazetę. Miała rację. Dokonała właściwego wyboru. Tylko że to tak strasznie bolało…

Gdy książę przyjechał, Tammy siedziała na drzewie.

– Hej, masz gości! – zawołał z dołu Doug, po czym wycofał się z uśmiechem.

Podejrzewał, że przyjdzie mu stracić najlepszego pracownika, ale był gotów pogodzić się z tym. Miesiąc wcześniej Tammy wróciła z Europy dziwnie milcząca i blada. Ze zbyt wieloma ludźmi w życiu pracował, by nie rozpoznać symptomów. Miłość. A ten przystojniak z dzieckiem na ręku, który spytał go, gdzie może znaleźć Tammy, wyglądał jak przyczyna tej przypadłości, a jednocześnie lekarstwo na tę dziwną chorobę.

– Cześć – powiedział beztrosko Mark, patrząc na huśtającą się ponad jego głową dziewczynę.

To była inna polanka i inne drzewo niż poprzednio, ale ta sama cudowna kobieta, która znowu wisiała wysoko nad ziemią w swojej uprzęży i patrzyła na niego z góry.

Zakręciło się jej w głowie, bynajmniej nie od wysokości.

– Co ty tu robisz? – spytała łamiącym się głosem.

Mark z uśmiechem posadził Henry'ego na miękkiej trawie porastającej polankę.

– Przepraszam cię na chwilę, ale muszę przedyskutować pewną sprawę z twoją ciocią – powiedział do malca, po czym podskoczył, chwycił najniższy konar eukaliptusa, na którym pracowała Tammy, i podciągnął się zwinnie.

Zatkało ją na moment.

– Co ty wyprawiasz?! – wykrzyknęła przestraszona. – Nie masz uprzęży! Może ci się coś stać!

– Już mi się stało – odrzekł spokojnie, wspinając się wyżej.

Miał na sobie zwykłe dżinsy i sweter, a przecież wyglądał tak zabójczo, że aż zaczynało brakować jej tchu.

– Jak to? Co ci się stało?

Wspinał się dalej z taką pewnością siebie, jakby spędził pół życia, chodząc po drzewach.

– Zakochałem się w tobie.

Tym razem zamurowało ją na dobre, a Mark uśmiechnął się szeroko, choć nie do końca było mu do śmiechu. Tammy znajdowała się naprawdę wysoko, a on wcale nie był taki dobry w chodzeniu po drzewach, jak próbował udawać. Naprawdę wolałby nie spaść…