Выбрать главу

Zerknął na jej piersi i lekko się zaczerwienił. Mali też. Dłonią zebrała rozchyloną bluzkę.

– Zrobiłam tak, że on… ma mleko – rzuciła lekko zawstydzona. – Poza tym zaczął już jeść inne rzeczy. Beret da radę równie dobrze jak ja.

Havard pokiwał głową.

– To jak długo zamierzasz tam być? – powtórzył pytanie. – Dziś mamy czas, więc możemy na ciebie poczekać, w każdym razie Sivert i ja. Gudmund musi zaraz wracać, ale…

– Havard, już nieraz byłam w górach – powiedziała Mali. – Miło, że o mnie myślisz, ale też jedź. Nie wiem, ile mi to zajmie, na pewno kilka godzin – dodała wymijająco. – Ale nie lubię pilnować czasu, gdy jestem w górach.

W zamieszaniu, które powstało, gdy zwierzęta i ludzie z Oppstad zjawili się na pastwisku, Mali znikła niepostrzeżenie.

Szła tak, by jak najszybciej zniknąć z pola widzenia ludzi na pastwisku. Ominęła Seterhaugen i zniknęła za nim. Przed nią otworzył się krajobraz zwieńczony szczytem Stortind. Nie wydawało się, by to daleko, ale Mali wiedziała, że to złudzenie. Droga była trudna i wiodła przez gęste zarośla i rozległe bagna.

Usiadła na kamieniu i aż do pasa rozpięła bluzkę. Było ciepło, a ona szła szybko. Nie obawiała się, że kogoś spotka, o tej porze roku nikt nie chodził w góry. Dopiero jesienią wielu chodziło zbierać dojrzewające moroszki, najcenniejsze ze wszystkich rodzajów jagód. Od kiedy Mali zamieszkała w Stornes, chodziła zbierać moroszki do wąskiej doliny leżącej między Stortind a górami po jej drugiej stronie, oddzielającymi ich od Innvik, miejscowości leżącej przy końcu drugiego ramienia fiordu. Ale znalazła też inne miejsca, na przykład u podnóża Aksla, mniejszego szczytu łączącego się ze Stortind. Mimo że nigdy nie była na szczycie żadnej z tych gór, wiedziała, że ścieżka na szczyt Stortind wiedzie wzdłuż Aksla.

Wyjęła chleb i zabrała się do jedzenia, spoglądając w górę. Stortind skąpany w promieniach słońca zawsze ją zachwycał. Wzrok jej przeszedł wschodnim stokiem. U podnóża Aksla było urwisko. Pogrążone w cieniu, sprawiało ponure wrażenie. Mali przeszedł dreszcz. Spory kawałek w górę urwiska znajdowała się duża, płaska półka. To pewnie tam zatrzymał się Johan z Jo, bo stamtąd schodziło urwisko. Nikt nie przeżyłby upadku z takiej wysokości.

Jakim sposobem Johan zrzucił Jo? Ta myśl nie dawała Mali spokoju od czasu tamtego fatalnego popołudnia. Jego nienawiść musiała być bezgraniczna, myślała, a jedzenie rosło jej w ustach. Nienawiść, złość i podłość. I to ona je wyzwoliła, ona i jej miłość, którą czuła do Jo. I grzech, który popełniła, którego rezultatem jest Sivert. Ale mimo to…

Nawet jeśli ktoś tak bardzo nienawidzi, ma w głębi sumienia jakąś granicę, której nie przekroczy: nie odbierze komuś życia. Ale Johan jej nie miał. Gdy ujrzał Jo i Siverta razem na łące i w końcu zrozumiał prawdę o tym, którego przez cały czas uważał za syna, nie potrafił zapanować nad sobą. Tylu osób wtedy nienawidził: Jo, jej i nawet pewnie Siverta, owocu tej miłości, o którą zawsze zabiegał, a której nawet nie posmakował. Babcia to wiedziała, wiedziała, że Johan ma w sobie pokłady zła, znała mroczne zakamarki w duszy wnuka. Dlatego tak bardzo bała się tego, co może się stać. Mali cieszyła się, że babcia nie dożyła chwili, w której nienawiść, której tak się bała, doprowadziła do tragedii.

Mali strzepnęła okruchy i poszła dalej. Często napotykała spore bagna, które musiała okrążać, co przedłużało jej trasę. Spojrzała na słońce i oceniła, że dochodzi druga. Tamci pewnie już wracają do domu, pomyślała. I dobrze. Nie będzie pewnie miała ochoty do rozmowy po tym, co zamierza zrobić. Dobrze, że będzie długo szła z powrotem. Byle nie tak długo, by zaczęli się zastanawiać, co tak naprawdę robiła w górach.

Serce waliło jej ciężko w piersiach, gdy dotarła na dno urwiska, w cień. Gdzieś tutaj musiał upaść Jo. Przeszła tam i z powrotem, spojrzała w górę na wystającą półkę i spróbowała wyobrazić sobie, gdzie mógł spaść.

Nagłe zatrzymała się. Coś błysnęło pomiędzy kamieniami. Ukucnęła, sięgnęła dłonią i znalazła scyzoryk: mały, gładki, ładny scyzoryk w srebrnej oprawie. Podniosła, obróciła na wszystkie strony i przycisnęła do ust.

To był scyzoryk, który często widziała w dłoniach Jo. Opowiadał, że wymienił się na niego dawno temu. Sam wyrył inicjały „J. K.". Mali nie wiedziała, co oznacza „K'\ Nagle uświadomiła sobie, że nigdy nie spytała go o nazwisko.

Siedziała tak, gdy nagle ogarnął ją płacz. Padła na kamienie i oddała się tęsknocie, rozpaczy, smutkowi i gniewowi. Powinna z nim pojechać, myślała. Ktoś, kogo spotkało to niepojęte szczęście napotkania wielkiej miłości, nigdy nie powinien pozwolić jej odejść. Nigdy, bez względu na cenę. Ale ona to zrobiła, pozwoliła, by odeszła miłość razem z Jo. Nagle uklękła i zaczęła krzyczeć dziko, z gorzką świadomością, że już nigdy nie odzyska tego, co straciła z własnej winy.

– Jo! Jo! – wołała rozpaczliwie. – Jo! Jo!

Od ciemnych gór odbiło się echo i wołało: Jo, Jo, Jo…

Powoli otworzyła poszewkę i wyjęła wianek. Nie był już świeży i ładny jak rano, niektóre płatki się pozaginały. Postarała się go poprawić, oderwać zwiędłe główki. Przytuliła wianek do piersi.

– Kocham cię – wyszeptała powoli, ze spojrzeniem zwróconym na jasne niebo. – Kocham cię bardziej niż jakiegokolwiek człowieka, byłam i jestem twoja. Ale nie mogłam się odważyć. Nie mogłam… Znów wstrząsnął nią szloch.

– Wybacz mi, Jo. Wybacz! – wyszeptała i przetarła dłonią gorącą, mokrą twarz.

To ty nie chciałaś, odezwał się w niej jakiś głos. Nie chciałaś wystarczająco mocno. Wtedy nie pozwoliłabyś mu odejść. Nawet tego ostatniego razu, gdy przyszedł do ciebie na pastwisko i pokazałaś mu jego syna, nie pojechałabyś z nim, nawet gdyby był wolny. Bo nie kochałaś go wystarczająco mocno. Chciałaś mieć wszystko: i jego, i Stornes. Ale nikt nie dostaje wszystkiego za darmo.

– To nieprawda – spierała się sama ze sobą. – To nie dlatego…

Ale już sama nie wiedziała.

Dlaczego wybrałaś Johana i Stornes, pytał wewnętrzny głos, skoro kochałaś Jo ponad wszystko? Bo… bo… Nie, nie mogła już o tym myśleć.

Powoli zaczęła zbierać kamienie i układać z nich mały kopczyk. Położyła na nim wianek, splotła dłonie i odmówiła Ojcze nasz. Gdy wstawała, wzięła mały kamyk. Weźmie go ze sobą. Kamyk i scyzoryk. Wstała na nogi, sztywna i zmarznięta. Gdy przyszła, była spocona. Teraz marzła tak, że aż szczękała zębami. Nie tylko dlatego, że siedziała w cieniu. To był chłód, który pochodził zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz.

Przez moment stała i patrzyła na kopczyk i wianek, którym szarpał wiatr. Zerknęła znów na pogrążone w cieniu urwisko. Wzrok przesłaniał jej łzy. Wiedziała, że jest tu po raz ostatni, że coś przekreśliła. To, co zostanie jej ze smutku i tęsknoty, będzie żyło w niej.

Odwróciła się gwałtownie i zaczęła wracać.

ROZDZIAŁ 6

Fala upału uderzyła w Mali, jak tylko wyszła z cienia wielkiej góry na otwartą przestrzeń. Mimo to marzła nadal. Szła, potykając się, na ciężkich nogach. Czuła się całkiem pusta, zlodowaciała i śmiertelnie zmęczona. Tak jakby chwila, którą spędziła w miejscu śmierci Jo, wyssała z niej wszystkie siły.

Było zadziwiająco bezwietrznie, nawet najlżejszy powiew nie dochodził z gór. Mali spojrzała na słońce i dostrzegła, że przysłoniła je lekka mgiełka. Wzdrygnęła się, gdy uświadomiła sobie, jak nisko stoi. Musi być co najmniej czwarta, pomyślała w panice i zaczęła biec. Straciła poczucie czasu. Przyszło jej nagle na myśl, że mogą zacząć jej szukać.