– To nie był patyk – powiedział mały. – On się ruszał.
Mali schwyciła rękę Siverta. Powyżej łokcia widniały dwa wyraźne, czerwone ślady po ugryzieniu. Uświadomiła sobie, że to ugryzienie węża. Ten korzeń to była żmija! Poczuła ogarniający ją paniczny strach i złapała Siverta w objęcia.
Ze żmijami nie ma żartów, zwłaszcza gdy ukąszą dzieci oraz gdy zranią tak wysoko jak Siverta. Tyle pamiętała. W dodatku to lewa ręka! Bliżej do serca, mówili ludzie.
– Co się stało? – spytała Margrethe, gdy dotarła do nich. – Sivert się uderzył?
– Nie. Ugryzła go żmija – rzuciła Mali ochrypłym głosem i spojrzała na siostrę z rozpaczą.
– Żmija – powtórzyła Margrethe z niedowierzaniem. – Gdzie?
Mali pokazała jej ramię syna, gdzie widniały dwie czerwone dziurki. Ramię zaczynało już puchnąć.
– Boże drogi, co robić? Jesteśmy tak daleko od domu…
Olaus zrozumiał, że dzieje się coś złego, i też zaczął płakać. Objął nogi matki i zanurzył twarz w jej spódnicę. Wzięła go na ręce, próbując uspokoić.
– No już… – powiedziała cicho. – Siverta ugryzła…
– To był patyk – zaszlochał Olaus. – Żywy patyk! Mali otrząsnęła się z szoku. Przez chwilę czuła się sparaliżowana strachem i niezdolna do żadnej decyzji. Teraz uniosła spódnicę i urwała pas materiału z halki.
– Co ty robisz? – Margrethe spojrzała na siostrę, jakby ta postradała zmysły.
– Trzeba przewiązać ramię powyżej ugryzienia – rzuciła Mali, obwiązując mocno ramię Siverta. – Wtedy jad się nie przemieszcza. Przynajmniej nie tak szybko – dodała. – Słyszałam, że można zrobić nacięcie, wyssać truciznę, ale nie wiem, jak to zrobić. Nigdy tego nie przeżyłam – dodała bezradnie. – Zresztą nie mam nic ostrego, a i tak bałabym się pogorszyć sprawę.
Spuchnięte ramię, dodatkowo przewiązane płóciennym paskiem, najwyraźniej bolało Siverta, bo płakał rozdzierająco. Gdy usłyszał słowa Mali o nacięciu, wpadł w histerię.
– Nie tnij mnie, mamo! – zaszlochał. – Nie tnij!
– Nie, nie będę – Mali otarła jego zapłakaną twarz. -Oczywiście, że nie, kochanie – wyszeptała zrozpaczona i przytuliła go. – Zbierz rzeczy i schodź sama – rzuciła do Margrethe. – Ja biegnę z nim na dół. Musi jak najszybciej jechać do lekarza po surowicę, bo inaczej…
Nie skończyła, tylko wzięła syna na ręce i pobiegła. To była ciężka i długa droga. Popłakujący Sivert wisiał jej ciężko na szyi. Objął ją prawą ręką tak mocno, że prawie dławił. Był też ciężki, a teren nierówny. Gdy w końcu dotarła do letnich obór, zatrzymała się na chwilę, by złapać oddech. Była zlana potem, włosy się rozpuściły i otaczały ją chmurą. Ledwo trzymała się na nogach. Jednak gdy zerknęła na lewe ramię syna, rzuciła się naprzód. Ramię spuchło jeszcze bardziej i zaczęło sinieć. Sivert oddychał nierówno i walczył o każdy oddech.
Mali stękała z wysiłku i strasznego zmęczenia. Boże, musi się udać, pomyślała z desperacją. Słyszała o ludziach ugryzionych przez węża, którzy przeżyli. Ale też o takich, zwłaszcza dzieciach, którym się nie udało. Kiedy dotrą do lekarza? Nie wiedziała, skąd miała siły, ale biegła chyba najszybciej w życiu.
Havard stal na podwórzu, rozsiodłując konia, gdy wbiegła. Przerażony upuścił wszystko, co miał w rękach, i podbiegł do niej.
– Co się dzieje? – spytał, patrząc w jej oszalałe oczy. – Co jest, Mali?
Odebrał od niej Siverta, a Mali osunęła się na ziemię. Nie mogła złapać oddechu, by cokolwiek powiedzieć, ale nie było to potrzebne. Havard dostrzegł rękę Siverta i zrozumiał wszystko.
– Cholera ciężka – zaklął i przytulił chłopca. – Musimy jechać do doktora – powiedział, oddając go Mali. – Siedźcie tu spokojnie, a ja…
Pobiegł do domu, zanim skończył zdanie. Wrócił z finką, a Ane za nim.
– Znajdź Gudmunda i powiedz, że ma zaprząc konia do wozu – rzucił do służącej.
Pochylił się nad Sivertem i pogłaskał go po buzi.
– Wąż wpuścił w ciebie jad – powiedział spokojnie. -Pojedziemy do doktora, a on da ci coś, co zabije jad węża. Ale teraz muszę wyciągnąć z twojej ręki jak najwięcej tego jadu. Rozumiesz?
Sivert wpatrzył się w niego wielkimi oczami.
– Zrobię małe nacięcie w skórze – mówił dalej Havard – i wyssę wszystko, co się da. To może trochę boleć, ale jesteś już dużym chłopcem, prawda? Zniesiesz to?
Sivert chciał zaprotestować, lecz spokojny głos Havarda podziałał na niego. Wolno pokiwał głową, ale gdy zobaczył ostrze finki, zmienił zdanie. Próbował ukryć się u Mali, ale nie zdążył. Havard złapał go za ramię i zrobił nacięcie pomiędzy śladami ugryzienia. Pochylił się nad ranką, ssał i wypluwał, ssał i wypluwał. Sivert płakał wniebogłosy i wyrywał się, ale Mali trzymała go mocno.
– A jeśli masz jakąś ranę w ustach? – wyszeptała przerażona, patrząc na mężczyznę. – Wtedy jad cię zatruje!
– Dam sobie radę – uciął. – Tu chodzi o Siverta. Aha, opaliłem nóż – dodał.
Wstał i podbiegł do Gudmunda, który zaprzągł konia. Ane podeszła do Mali i otuliła kocem Siverta. Leżał z półprzymkniętymi oczami i oddychał nierówno, ale już nie płakał. Oczy Ane rozszerzyły się, gdy zobaczyła ramię chłopca.
– Zmoczę szmatkę – rzuciła. – Może pomóc na opuchliznę.
Opuchlizna to jedno, pomyślała Mali. Ona nie była niebezpieczna, tylko jad, który już dostał się do krwi. Pytanie, ile jadu udało się wyssać Havardowi. Mali kołysała syna i próbowała się do niego uśmiechnąć, ale wyszedł jej tylko dziwny grymas.
– Tyle zamieszania, widzisz? – powiedziała z udawanym spokojem. – Ale ten wąż wpuścił w ciebie jad, to dlatego ręka ci spuchła i cię boli, i dlatego Havard starał się go wyssać. Chciał ci pomóc. Ale doktor ma lekarstwo, które jest mocniejsze od jadu, i dlatego teraz do niego pojedziemy. Będzie dobrze…
– Boli… – Sivert znów zaczął popłakiwać. – Ja muszę…
Zanim skończył, zwymiotował wprost przed siebie. Mali próbowała się odsunąć, ale większość granatowego strumienia wylądowała na niej. Gdy Ane nadbiegła ze szmatką, użyły jej do czyszczenia ich obojga.
– Gdzie jest Ingeborg? – spytała Mali. – Zawołaj, by przyniosła więcej ręczników. Mogą nam się przydać po drodze.
– Dzwoniła do doktora – odparła Ane. – Jest w gabinecie i wie, że jedziecie.
Nadbiegł Havard i wziął Siverta na ręce.
– Siadaj do wozu – polecił Mali. – Zawiń go w koc, bo może mieć dreszcze. No i trzymaj się mocno – dorzucił. – Będę ostro gonił konia.
Dzień przechodził w wieczór. Zachodzące słońce barwiło góry na czerwono, a lekki wietrzyk przynosił przez okno zapach morza i wodorostów. Mali siedziała przy łóżku Siverta od czasu, kiedy wrócili od lekarza.
Starszy pan zmarszczył brwi z zastanowieniem, gdy ujrzał spuchnięte ramię, lecz nie powiedział wiele. Ranę przemył i opatrzył, a Sivert dostał dawkę surowicy.
– Będzie dobrze, prawda? – spytała Mali cicho, patrząc na lekarza błagalnie.
– Powinno być – odparł. – Chłopak wygląda na silnego. Ale dawno nie widziałem tak gwałtownej reakcji na ukąszenie żmii. Czy jest uczulony?
– Niczego nie zauważyłam…
W drodze do domu trzymała syna w ramionach i modliła się. Tylko nie Sivert, błagała, tylko nie Sivert. Ale dławił ją potworny strach, gdy głaskała go po rozpalonym j czole i słyszała świszczący, urywany oddech. Musiała użyć wszystkich sił, by nie płakać. On nie może się bać, i pomyślała, zagryzając usta do krwi.
– Jak z nim? – spytał Havard, odwracając się ku nim.
– Nie wiem – odparła cicho, patrząc na niego z rozpaczą. – Tak się boję, Havard.