W porządku, lotnicza kurtka z barankiem to też nie jest szczyt gustu, jeżeli chcesz wiedzieć. A potem przychodzisz tu z butelką zupełnie niesamowitego kubańskiego rumu, który musiałeś sprowadzić z Czech, i paczką „Amphory Scotch Whisky”, której nie paliłem od ośmiu lat, żeby opowiedzieć mi jakąś taoistyczną historię o walce harmonii z chaosem, o tym, że twój pech jest przyczyną wojny na Bliskim Wschodzie, i że siły ying podarowały ci magiczny plastik zastępujący pieniądze? Chcesz w mordę?
Zięba wyciągnął z wewnętrznej kieszeni portfel, z portfela kartę i rzucił na stół. Stefan odłożył na chwilę fajkę i podniósł plastikowy prostokąt do światła.
– Noobra… – wymruczał w brodę. – Wygląda na autentyczną kartę kredytową, jakkolwiek nieznanej firmy. Tu jest nazwisko, numery, ten kiczowaty obrazek wygląda na hologram, całkiem ładny, tylko dlaczego nie ma żadnego banku? Ładna. No, ładna cholera.
– Czy ten nocny na parterze jest otwarty?
– Otwarty.
– To się zbieraj – idziemy na dół po coca – colę i cytrynę do rumu.
– To niczego nie dowodzi – upierał się Stefan, kiedy wrócili na górę. Mogłeś jej zapłacić wcześniej, a zresztą tam honorują karty kredytowe – mogli nie zauważyć, że ta jest jakaś lewa.
Zięba znieruchomiał na chwilę z kurtką dłoni, po czym znów wydobył kartę i wręczył osłupiałemu Stefanowi.
– Przyjrzyj się dobrze – powiedział. Stefan popatrzył na rysunek, potem na Ziębę. Bawił się przez chwilę kartą nachylając ją w różnych kierunkach i obserwując wzór.
– Pożycz mi pięć stów – wypalił znienacka Zięba. Stefan zamyślił się, pyknął z fajki, po czym spojrzał machinalnie na kartę i westchnął.
To jest coś, o czym chciałem ci powiedzieć – wyznał ponuro. – Trochę mi głupio. Czytałem ostatnio taki artykuł, dosyć zabawny, była tam lista uniwersalnych rad dla dżentelmena. Po prostu dla jaj, ale jedna rzecz dała mi do myślenia… No, dobra. Postanowiłem, że nie będę ci już pożyczał pieniędzy.
Zięba podniósł ze zdumieniem brwi. Tego się nie spodziewał.
– Doszedłem do wniosku, że jeżeli przyjaciel naprawdę potrzebuje pieniędzy, to nie powinno się pożyczać – potem musi ci oddać, nie zawsze może, i to jest niezręczna sytuacja. Dlatego dam ci te pięć stów. Nie chcę, żebyś oddawał, rozumiesz? Zresztą, głupio mi, że do tej pory ci pożyczałem, a ty byłeś w takim dołku. Masz rodzinę na utrzymaniu, a ja – uśmiechnął się – jakoś przebiduję za trzy tysiące w tym miesiącu.
Sięgnął do kieszeni dżinsów, wyciągnął mały portfelik i nim Zięba zdążył zaprotestować, odliczył dziesięć sztywnych, nowiutkich banknotów.
– Stefan, opanuj się, przecież to był tylko test. No, zabieraj to, kretynie, chciałem ci tylko pokazać, że karta działa.
– Rozumiem, co chcesz powiedzieć, ale to głupie – przecież dla mnie wystarczy, a ty masz rodzinę na utrzymaniu…
– Stefan, ty durniu, nie potrzebuję żadnych pieniędzy! – ryknął Zięba. – Nie potrzebuję, rozumiesz? Jestem bogaty. Żyję poza całą tą paranoją – mam wszystko za darmo. Wszystko czego potrzebuję i więcej. Pieniądze to dla mnie teraz obrazki – łapiesz? Potrzebuję koszulę – idę do sklepu i biorę sobie koszulę. Jaką chcę, a nie na jaką mnie stać… Pokazuję ludziom kartę i koniec. Chcę buty, biorę buty. A jak potrzebuję pieniędzy, idę do banku i proszę o pieniądze. Schowasz wreszcie tę sałatę i nalejesz wódki? Obudź się!
– No, nie wiem… – powiedział Stefan. – Ja naprawdę czytałem taki artykuł i tak sobie pomyślałem… karta… to jakaś paranoja. Skol! – Podniósł kieliszek, zakręcił bursztynowym płynem w środku i jednym ruchem wlał go do gardła. Mlasnął i stuknął kieliszkiem w stolik.
Zięba też wypił i szybko spłukał colą karmelowy smak trzciny cukrowej.
– Za Afrykę, bracie – powiedział. – Za Himalaje, Zanzibar, Chiny i Rów Mariański. Za wszystkie cuda, które możemy sfilmować i pokazać ludziom. Za cały pieprzony, kolorowy świat.
A potem, kiedy skończył się rum „Havana Club” i Zięba z wysiłkiem zamówił sobie taksówkę, Stefan odprowadził go do windy i podając rękę na pożegnanie, wsunął mu w dłoń dziesięć złożonych pięćdziesięciozłotowych banknotów.
Przez następne pół roku Zięba zrósł się z kartą i przyzwyczaił. Stała się przedłużeniem jego ciała i wcale nie chodziło po prostu o pieniądze. Karta zapewniała mu nieznane dotąd poczucie bezpieczeństwa. Pieniądze nie dają szczęścia. W porządku. Ale ich brak może od niego skutecznie odgrodzić. O inne rzeczy, takie, których nie trzeba kupować, mógł się zatroszczyć sam. Teraz to wiedział. Cały świat kręcił się wokół nich – mogły łamać i zmieniać ludzi, czyli dokonywać więcej niż jakakolwiek resocjalizacja albo wychowanie, mogły wynosić na szczyty tych, którzy w przeciwnym razie nigdy by się na nich nie znaleźli, mogły też pogrążać wartościowych i zamieniać ich w nędzarzy. Miliardy ginęły, oddawały innym ciało i umysł, cierpiały i skazywały się na niewolniczą pracę do końca życia, wyłącznie z powodu pieniędzy. Świat żył forsą, ale Zięby to nie dotyczyło. Żył sobie spokojnie, bezpiecznie osłonięty małym, prostokątnym kawałkiem plastiku. Nie przejmował się inflacją, zasiłkami, opłatami, podatkami, czynszami i cłami. Niczym, co zaprzątało połowę energii wszystkich innych. Wszystkich poza nim.
Nikomu poza Stefanem nie powiedział o karcie. Nawet Joli. Zresztą, tak z zewnątrz nie było w tym niczego magicznego ani niesamowitego, poza faktem, że się wzbogacił. Używał niejednej karty, miał firmę, grał też na giełdzie, ale raczej dla pozoru, więc nie było szansy, żeby ktokolwiek zauważył coś niezwykłego, zwłaszcza że dbał, by jego standard nie odbiegał zbyt daleko od przeciętnego.
Współpraca ze Stefanem układała się jak najlepiej. Wynajęli biuro, zatrudnili sekretarkę, księgowego, operatora kamery i dźwiękowca. Zięba nafaszerował konto firmy po brzegi bankowymi pieniędzmi i robota ruszyła.
Najlepsze było to, że wcale nie musiał pracować. Ale pewnego pięknego letniego przedpołudnia stwierdził nagle, że tępo gapi się na program dla młodych matek i że oszaleje, jeżeli nie znajdzie sobie jakiegoś zajęcia. Przedtem nigdy by w to nie uwierzył.
Przedtem był zwykłym Jasiem Odbijkartą. Wstawał zawsze o tej samej porze, zawsze niewyspany, zawsze z płaczliwym przekleństwem na ustach. Dopóki miał pracę, szedł do pracy. Wypełniał druki i umowy, przepisywał korespondencję, telefonował i wypełniał polecenia. Zawsze odwalał nudną stronę przedsięwzięć, które obmyślił ktoś inny, nigdy nie wiedział, po co to robi i nie widział efektów. Kiedy rozmyślał o tym swoim poprzednim życiu, nie był w stanie rozróżnić poszczególnych dni ani miesięcy. Wszystko skoncentrowało się i zamazało, jakby życie stanowiło tylko małą, gorzką pigułkę, którą należało zażyć i umrzeć. Nie miał pojęcia, jak mógł to znosić. Szczegóły zatarły się, znikły dni i twarze, a jedynymi wspomnieniami były strach i czekanie. Bał się codziennie, takim beznadziejnym, mdlącym strachem bez końca i jasnej przyczyny. Bał się, że go wyrzucą, że go opieprzą, bał się urzędów, bał się poczty, bał się rodziców, bał się Joli, bał się rachunków i bał się każdego dnia.
Czekanie było nawet gorsze. Przychodził do pracy i czekał, aż będzie mógł wyjść. Zaklinał wzrokiem wskazówki, rysował na małych karteczkach odcinki czasu i odznaczał na nich ile już odsiedział, a ile jeszcze mu zostało. Potem wracał wreszcie do domu i nieodmiennie okazywało się, że nie było się o co ubiegać. W domu czekała wiecznie ponura Pani Ordynator, ciągłe fochy i awantury, zapracowany i stale śpiący ojciec, rozkojarzone i agresywne dzieci, i zdruzgotana, gasnąca w oczach Jola. Bezustanny tłok, bałagan i bieda. Czekał na weekendy, ale były tak urocze, że w poniedziałek z ulgą szedł do pracy. Żeby znowu czekać.