Teraz pracował jak szatan i sprawiało mu to ogromną przyjemność. Po raz pierwszy w życiu robił coś naprawdę. Wymyślał filmy i reportaże. Przygotowywał researching, umawiał ludzi na wywiady, organizował pracę ekipy, uczył się posługiwać kamerą, stołem mikserskim i zestawem playbacku. Ani przez chwilę nie miał wrażenia, że pracuje. Wszystko go cieszyło i wszystko było naprawdę. Cały ogromny, barwny świat, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Oczywiście wiedział, że gdzieś tam istnieje dzika przyroda, politycy, Wielkie Wstrząsające Wydarzenia, mafia, sekty religijne i inne niesamowite, gwałtowne przejawy życia, ale wszystko to wydawało mu się nierealne. Realne było zapyziałe biuro, z oknem wychodzącym na szare podwórko zastawione garażami i magazynami. Realne było zatłoczone, brudne mieszkanko, kłótnie i zaległe rachunki. Realny był strach i tarcza zegarka.
A teraz to wszystko minęło. Był współwłaścicielem firmy i wszystko wokół niego, ludzie i przedmioty, było takie, jak zadecydował. Dawny świat powracał tylko czasem, w środku nocy, a wtedy budził się nagle, ściskając w przepoconej dłoni plastikową, magiczną kartę, która pojawiała się tam nie wiadomo skąd.
Kasinda płonęła, podpalona przez własnych mieszkańców. Paliły się stosy opon, ropa w beczkach, stosy śmieci. Cuchnąca na co dzień odpadkami, zgnilizną i nędzą dzielnica Betebele dziś rozsiewała zapach tłustego, gryzącego dymu. To był ogień gniewu. Rozwścieczeni Hotha tańczyli wokół ognisk, wymachując maczetami, kijami i zaimprowizowanymi włóczniami z prętów zbrojeniowych, wybijając z matematyczną precyzją frenetyczny rytm afrykańskiej furii, bębniąc w blaszane ściany szałasów, beczki i wypalone karoserie starych samochodów. Hotha chcieli wolności, żeby zabijać Batussi, Watou i białych. Batussi pojawiali się w Betebele rzadko, a od kilku dni tylko przelatywali jej wąskimi uliczkami w poobijanych landroverach, rozpryskując błotniste kałuże, płosząc kury, psy i dzieci. Jedyni Batussi w Betebele nosili stare, natowskie hełmy i trzymali w dłoniach automaty Kałasznikowa. Starali się na razie nie zadrażniać i tylko czasem, gdy okrzyki Hotha i grad kamieni na serio zagrażały patrolowi, któryś unosił się z drewnianej ławki, przytrzymując jedną ręką wsporników, i pruł rozprażone niebo nad Betebele krótkim, ogłuszającym ściegiem rosyjskich pocisków, albo lekkim ruchem posyłał tańczącym tekturową tulejkę granatu łzawiącego.
Hotha chcieli zabijać, bo od kilku dni sami byli zabijani.
Układ od lat był czysty. Hotha w miastach i na urzędach, Watou na wsi, a Batussi w wojsku. Tak było dobrze, bo Hotha i Watou zawsze toczyli wojnę. Ale teraz równowaga upadła, bo Watou mieli prezydenta i wzięli do rąk maczety. Purpurowa, dziwnie jaskrawa krew czarnych chlusnęła na drogi, wyschniętą trawę i rudy afrykański pył. Zabijano kobiety, żeby nie rodziły nowych Hotha, dzieci, żeby nie śniły o zemście, i mężczyzn, żeby nie żyli.
A Batussi patrzyli na to obojętnie spod głębokich stalowych hełmów i przejeżdżali w brudnożółtych landroverach. Dlatego zapłonął ogień gniewu i dlatego słup tłustego dymu podniósł się nad Kasindą i położył daleko na północny zachód, docierając aż tutaj, na przedzierającą się przez dżunglę drogę z misji Mapatano, gdzie na poboczu i w korycie strumienia leżało trzystu osiemdziesięciu czterech ludzi z plemienia Hotha. Smród ogni Betebele mieszał się z ciężkim, ostrym odorem śmierci.
Zięba stał na środku szosy, kalibrując oporny trójnóg betacama, kiedy nagle dotarło do niego, że jest oto na swoim miejscu i osiągnął szczęście. Dolina należała do much, które pchały się do ust i oczu, wzbiwszy się z popielatych, wykręconych ciał Hotha, zarąbanych dwa dni temu, Dan Crusting rzygał na asfalt whisky i stekiem z antylopy, opierając się o rangerovera NBC i usiłując nie opryskać spodni, a smród nagłej śmierci oblepiał włosy i ubrania.
Ustawił trójnóg, wyprostował się, a potem zsunął nieskuteczną maskę przeciwpyłową na szyję i zapalił lucky strike’a. Krzycki klęczał nad swoją magiczną skrzynką i nie odwracał oczu od potencjometrów, celując przed siebie puchatą pałą mikrofonu kierunkowego. Nie chciał niczego widzieć. Chciał być tylko uszami świata, a dźwięki na drodze z misji Mapatano nie były takie straszne. Krzycki rejestrował tylko przeciągły grzmot miliardów niebieskich tłustych much kłębiących się w rozpalonym, drgającym powietrzu, obojętne milczenie ludzi w białych kaskach Czerwonego Krzyża ładujących trupy na ciężarówkę, i wrzask papug.
– Dobra, daj parę zbliżeń ciężarówki i panoramę drogi. Nie rób zbyt ostentacyjnie tych żołnierzy, bo się wkurzą. Ten mały i tak się cały czas gapi, jakbyś mu kozę wydoił – powiedział Zięba w stronę operatora. Orzechowski zarzucił kamerę na ramię i splunął.
– Kurwa, jak ja nienawidzę robić headline’ów. Zawsze to samo. Skurwysyny na dżipie i martwe dzieciaki. Bośnia, Gaza, Afganistan, pieprzę to wszystko. Czy tych ludzi pogięło? Co się dzieje?
– Jeszcze komentarz Stefana i spieprzamy stąd – uspokoił go Zięba. Afryka, pomyślał, nie taka, jaką sobie wymarzyłem, ale jednak Afryka. To jest jedno z najgorszych miejsc na Ziemi, prawdziwe pogranicze piekła, ale nadal jest o wiele lepsze niż tamto biuro i tamto podwórko. Wiedział, że powinien tu być, bo ktoś musi również pokazywać tę nową twarz Afryki. Wykręconą odwiecznym plemiennym gniewem, z płonącym w oczach ogniem mordu. Ktoś musi pokazywać ludzi, którzy celowo zarażają się AIDS, bo biali kochają AIDS i człowiek, który jest na to chory, może dostać koc i torbę fasoli, paczkę herbaty i woreczek cukru. A przecież liczy się to co teraz, liczy się koc dzisiaj i fasola na kilka dni, a na AIDS umiera się za kilka lat. Za kilka lat można być martwym sto razy, bo tu jest Afryka. Tu są setki chorób, o wiele mniej abstrakcyjnych niż jakiś AIDS, takich, które zabijają w dwa tygodnie, można dostać w głowę maczetą, można zostać zastrzelonym, można umrzeć z głodu i pragnienia. Za kilka lat to znaczy za całą wieczność.
Kiedy wracali brudnym popielatym volvo wynajętym w „Majesticu” w Kasindzie, nie było już trupów i płonących checkpointów, tylko prawdziwa Afryka. Busz, czarne kobiety z pakunkami na głowach, owinięte wzorzystymi chustami, małpy na drzewach i chude krowy z gigantycznymi rogami.
– Jest pomysł – powiedział Zięba, przerywając grobowe milczenie wspólników. – Widzieliście „This is America” albo „Szokującą Azję”?
– No i? – zapytał niechętnie Orzechowski.
– A gdyby zrobić taki serial o Afryce?
– Było – powiedzieli równocześnie Stefan i Krzycki. Volvo zatańczyło na wybojach.
– Co to znaczy: „było” – żachnął się Zięba. – Coś tam było, ale nie tak. Tu jest znacznie więcej materiału niż mogłoby „być”, tu jest samo mięcho; wystarczy na sto takich filmów. Zobaczcie. – Usadowił się wygodnie na siedzeniu i zapalił papierosa. – Kiedy pokazuje się Afrykę, to na dwa sposoby. Albo to, co my robiliśmy dzisiaj, czyli wojna, karabiny i zamieszki, ewentualnie w stronę nędzy, czyli chude dzieci z muchami na twarzy, żywe szkielety, choroby i dzielnych chłopców z Ameryki, co to rozdają mąkę albo robią wszystkim zastrzyki. Albo z kolei pełna egzotyka: antylopy, słonie i tańczący Masajowie. Tam – tamy, Serengeti i cały ten staff. A dziwki w Kasindzie? A afrykańskie dyskoteki? A szamani juju w miastach? A te całe bandy popieprzonych białych obieżyświatów? A ci politycy nie – z – tej – planety, jak choćby nasz tutejszy Jean – Baptiste Kobutu? Mało?
– Nie wiem – powiedział z namysłem Orzechowski. – To ty jesteś tu szefem, ale moim zdaniem sam researching na coś takiego to są lata roboty.