Выбрать главу

– Co się, kurwa, dzieje? – warknął Orzechowski – Założyłem nowiutkie energizery w Johannesburgu!

Gazowa kuchenka zaczęła pykać i migotać.

Zięba włożył skręta między wyschnięte wargi i pstryknął pokrywką zapalniczki. Zapalniczka „Zippo” jest tak prosta, że właściwie niezawodna. Przestanie działać jeżeli zabraknie benzyny, którą nasącza się schowany wewnątrz kłębek bawełny, spalisz knot albo zetrzesz kamień. Nie przeszkadza jej wiatr, piasek ani śnieg Ale nie działała. Miała benzynę, miała nowiutki, firmowy kamień, knot był w porządku. Nie chciała palić. Złośliwość rzeczy martwych. Zdarzało się. Kiedyś rujnowało mu to życie, bo było kosztowne. Musiałeś zdążyć na określoną godzinę, a tu padał samochód, pękały sznurówki w jedynych butach, zamykali kioski z biletami, uciekały autobusy. Potem sięgał po prostu do kieszeni, wysyłał samochód do naprawy, wynajmował inny albo dzwonił po taksówkę. Zakładał inne buty. Wtedy miał już swoją kartę. Był bogaty. „Bogatemu diabeł dzieci kołysze”.

A teraz co? Może ktoś chce forsy?

– Wyrzuć to! – Matabele wychynął z mroku jak cień.

– Dlaczego? Zupełnie dobra zapalniczka.

– Nie zapalniczka. Nie udawaj debilu. Masz coś, co jest jego.

– „Debila” się mówi. Co mam, co jest czyje?

– Umoya Omube. Masz coś, co on chce. Po prostu wyrzuć. On sobie znajdzie i zostawi nas w spokoju. Samochód zapali. Pojedziemy. Będziemy żyli. Ja wiem.

– Ewar, co ci jest? Co ty pieprzysz?

– Pomyśl. Ja wiem. Masz coś, co jest jego. Umoya Omube. Zabije wszystkich, jak mu nie oddasz. Masz jakiś, jak się mówi… nasibu… fetysz. Dobry fetysz. On pomagał. Ale teraz Umoya Omube go chce. Trzeba oddać.

– Ewar, połóż się. Muszę pomyśleć.

Matabele odwrócił się i potykając wśród kamieni zszedł do obozowiska.

Zięba posiedział jeszcze chwilę, kilka razy bezsilnie zgrzytnął kółkiem zapalniczki i poszedł za nim. Otworzył tylne drzwi landrovera, przez chwilę przewracał nabite wojskowe wory z ubraniami, aluminiowe walizki sprzętu, aż wreszcie natrafił na długą brezentową torbę. Świsnął suwakiem i wydobył ze środka poobijanego Rugera M – 14. Pierestrojka swoją drogą, Mandela mógł sobie być prezydentem, ale jeżeli jesteś biały, to nadal możesz kupić broń bez zbędnych pytań. Nawet jeżeli wyglądasz jak Europeen.

– Na polowanie? – zapytał Stefan. Leżąc w śpiworze wyglądał jak sarkastyczna gąsienica.

– Rozejrzę się – powiedział Zięba, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu magazynków. – Nie bój się, nie stracę kuchenki z oczu.

– Lada chwila zgaśnie.

– Przecież nie zgubię się na tej stolnicy.

– Kurwa, co to jest? – Orzechowski wyjadał coś palcami z płaskiej puszki. Oliwa kapała mu z dłoni.

– Wędzone małże.

– Co? Jem wędzone małże? Co to w ogóle jest? Raut w „Bristolu”? Kto bierze małże w pustynię?

– Są lżejsze od homarów – warknął Krzycki. – I nie żryj tego paluchami. Wywraca mi się wszystko, jak na ciebie patrzę. Już bym wolał, żebyś to jadł grzebieniem. Smar ma na łapach i je tak. Jezu.

Zięba wsunął piętnastostrzałowy magazynek w obsadę i trzasnął suwadłem, słysząc jak drobny piach chrzęści na sprężynie i podajniku.

– Małże pomagają wędrowcom pamiętać o kobietach – rzucił Orzechowskiemu na odchodnym. – Dlatego je zabieramy.

Pustynia wchłonęła go zimnym mrokiem, ale nie było całkowicie ciemno. Nigdy nie przypuszczał, że księżyc daje tyle światła. Nawet nie uszedł daleko, kiedy zobaczył ślady. Wyraźnie odciśnięte ślady wąskich podkutych butów. Potem zobaczył sylwetkę wysokiego, karykaturalnie chudego mężczyzny w powiewającym długim płaszczu i w kapeluszu. Było to tak nagłe, że w jednej chwili Zięba spocił się jak mysz. Przerażone serce tłukło się boleśnie o żebra. Facet stał na tle nieba, widoczny całkiem wyraźnie, i nie był skałą ani cieniem, a jego płaszcz łopotał. Patrzył na obozowisko i pełgającą niebieskimi płomykami kuchenkę, a potem rozpostarł nagle ręce jednym gwałtownym wyrzutem, aż go odgięło do tyłu, zadzierając twarz ku niebu. Kuchenka zgasła. Biło od niego coś strasznego i odrażającego zarazem, co kojarzyło się z dusznym trupim odorem w letnie popołudnie, brzęczeniem tłustych much, gnijącą beznadzieją slumsów i brudnym, bezmyślnym okrucieństwem.

Zięba patrzył na niego, zapomniawszy o kurczowo ściskanym w dłoniach karabinie, czując wyraźnie, jak włosy wstają mu jeden po drugim, długim pasem przez całą głowę, aż jeżą się nawet te mikroskopijne włoski na karku i wzdłuż kręgosłupa. Mężczyzna stał tam nadal i wyglądał trochę jak szalony egzekutor prawa z jakiegoś czarnego westernu, w którym wszyscy są podli i brudni, a trochę jak zeszmatławiony kaznodzieja jakiejś podejrzanej sekty. Zięba przemógł wreszcie ołowianą sztywność mięśni i podniósł rugera do ramienia.

To on, pomyślał w popłochu, pieprzony Umoya Omube, czy jak go tam zwać. Skurwysyn z piekła rodem, który nie chce się ode mnie odczepić. Nie potrafił sobie wytłumaczyć skąd to przekonanie, w końcu mógł to być dowolny włóczęga, biały czy czarny, ubrany w jakieś powłóczyste szmaty i kapelusz. Nic nadzwyczajnego na pustyni. Nie trafię go, jeżeli na mnie spojrzy, pomyślał panicznie. Wiedział, że nie wytrzyma jego wzroku. Facet był straszny już z daleka i profilem, i nie chodziło tu o jego wygląd.

Ukląkł na ziemi, opierając kolano całym ciężarem na ostrym kamieniu, syknął i stracił równowagę. Szurnął odpryskiem gdzieś w bok i poderwał kolbę do ramienia, ale mężczyzny już nie było.

Zniknął. Skała nadal bodła nocne niebo z księżycem w tle, ale była pusta. Zięba wstał powoli i grzbietem palca namacał na osłonie spustu języczek bezpiecznika. Ciche stalowe kliknięcie zabrzmiało niemal ogłuszająco.

– Strzelanie nic nie pomoże. – Szept. Ostry, syczący – po polsku. Tuż przy uchu. – Są rzeczy, do których nie można strzelać.

Kucał na skale tuż obok, z rękami splecionymi pomiędzy kolanami, twarzą zasłoniętą do połowy rondem kapelusza. Tylne, rozcięte poły płaszcza łopotały miękko jak muślin, wznosząc się za jego plecami niczym skrzydła i nadając mu straszny, na poły ptasi wygląd. Zięba wydał z siebie wyschniętą karykaturę krzyku, ni to pisk, ni to skrzek, i lekko zmoczył się w spodnie.

– Nie marnuj wody – syknął nieznajomy. Nawet jego głos brzmiał dziwnie, jakby wydawała go ptasia krtań. Trochę jak gruchanie gołębia, z cieniem ledwo zrozumiałych słów ukrytych gdzieś pod spodem.

Zięba poderwał karabin do biodra i nacisnął spust. Prosto w korpus. Dwa metry. Nie można nie trafić. Rozległ się metaliczny, jałowy trzask. Zaklął i szarpnął suwadłem, wyrzucając na piach nabój ze zbitą spłonką. Następny pocisk przekręcił się w podajniku i zablokował komorę.

– To nic nie da – zaświergotał mężczyzna. – Przecież nie zastrzelisz Anioła Stróża?

– Spierdalaj! – miauknął żałośnie Zięba przez suche nagle gardło. – Nic ode mnie nie dostaniesz, kutasie.

– No, no, co za język. Całe szczęście, że jesteśmy w Namibii, nikogo nie zgorszysz. Ja tylko chcę, żeby wszystko wróciło na swoje miejsca. Masz coś, na co nie zasługujesz. Na wszystko trzeba zapracować… Nie czytałeś bajek Ezopa? Każdy ma swoje miejsce. Twoje jest wśród szarych ludzi, którzy w chwale obracają swój kierat i nie mają innych niedościgłych marzeń ponad to, żeby wystarczyło do pierwszego To bardzo prosty handeclass="underline" oddaj Kartę i będziesz żył. Tak, jak należy.

Zięba przez cały czas mocował się z zamkiem karabinu, usiłując usunąć zgięty nabój. Wściekłość zwyciężyła przerażenie. Nareszcie miał wroga. Istotę, która spieprzyła mu życie. Jeden strzał. Z takiej odległości wystarczy. Umoya Umoyą, a nabój 0.30 winchestera, swoją drogą. Mężczyzna wstał wolnym, płynnym ruchem, jakby kucał na równym gruncie a nie na spiczastym kamieniu. Wstał, powoli rozkładając ręce. Wstał, podnosząc głowę. Cień kapelusza ześlizgnął się z jego twarzy, odsłaniając małe zniekształcone usta i nos przypominający haczykowaty dziób. Jego twarz wyglądała tak obco i strasznie, że w pierwszej pełnej popłochu chwili nie mógł jej rozpoznać jako ludzkiej. Małe żółte oczy z dziwacznymi źrenicami przypominały oczy sowy. Białej sowy, z ludzką twarzą.